Różowy Szalik

newsempire24.com 3 dni temu

**Różowy szalik**

Walentyna pochowała męża dwa lata temu. Był od niej starszy o siedemnaście lat, a ona, gdy się poznali, miała dwadzieścia dziewięć.

Nigdy nie cieszyła się zainteresowaniem chłopaków. Skromna, domowa, unikała klubów i hałaśliwych imprez. W szkole i na studiach faceci widzieli w niej kumpelę, przepisywali od niej zadania, prosząc o notatki z opuszczonych wykładów. A randkowali z ładnymi, rozrywkowymi dziewczynami, które nie przejmowały się konwenansami.

Z Eugeniuszem poznali się na ulicy. Był ciepły maj, kwitły bzy, młoda zieleń cieszyła oczy. To wszystko zalewało łagodne, hojne słońce.

Walentyna postanowiła wrócić do domu piechotą. Szła, rozkoszując się wiosenną aurą, mrużąc oczy od blasku i uśmiechając się bez powodu do przechodniów.

Wtedy go zobaczyła – wysokiego, przystojnego mężczyznę w rozpiętym czarnym płaszczu. Gdy się mijali, uśmiechnął się i powiedział:

— Piękna pogoda. Jakby lato. A ja się w ten płaszcz ubrałem. — Miał przyjemny, niski głos.

— To go pan zdejmie — odparła z uśmiechem Walentyna.

Mężczyzna natychmiast zdjął płaszcz i przerzucił go przez ramię. Walentyna nie odeszła. Stała jak urzeczona.

— Rzeczywiście, lepiej. A może lody? — Nie czekając na odpowiedź, ruszył w stronę budki z lodami.

Walentyna chciała iść dalej, ale uznała, iż to nietakt. Wrócił i podał jej krem brûlée w waflowym rożku.

— Och, moje ulubione — powiedziała zdziwiona. — Skąd pan wiedział?

— Też je uwielbiam — odparł.

Szli razem, jedząc lody i rozmawiając o wszystkim. Do domu wróciła później niż zwykle, a na kolację choćby nie spojrzała. Najadła się lodów.

— Czemu tak ci oczy świecą? — zmrużyła oczy mama.

— Wcale nie świecą — odparła Walentyna, czując, jak się rumieni.

Następnego dnia Eugeniusz zadzwonił i zaprosił ją na spacer.

— Pada deszcz. Pan wie? Nie wzięłam parasolki — powiedziała rozczarowana.

— Nic nie szkodzi. W takim razie pójdziemy do kina. Gdzie pani pracuje? Mogę podjechać.

W drodze do kina dowiedziała się, iż jego żona zmarła rok temu. Miała wadę serca, lekarze zakazali jej rodzić.

— Bardzo ją kochałem. Brak dzieci mi nie przeszkadzał. Dbałem o nią, zdmuchiwałem pyłki. Po jej śmierci ledwo przeżyłem. Myślałem, iż zostanę sam do końca życia. A potem panią zobaczyłem… Wie pani, Walen…

— Walentyna — poprawiła go.

— Rozumie pani, przypomniała mi ją. Nie wyglądem. Ma pani tak samo czyste spojrzenie jak źródło. Jest pani nieskażona dzisiejszymi obyczajami. To teraz rzadkość.

Nazajutrz, gdy wróciła z pracy, Eugeniusz pił z mamą herbatę w kuchni. Na stole stał bukiet róż.

— Córeczko, my tu z Eugeniuszem herbatkę pijemy — rzekła mama słodkim głosem, rzucając jej wymowne spojrzenie: *Nie bądź głupia*.

Eugeniusz był miłym mężczyzną. Elegancko się ubierał, siwizna dodawała mu uroku. Mama też go polubiła. Do arystokratycznej aparycji doliczyła mieszkanie, samochód i dobrze płatną posadę. Brak dzieci też uznała za zaletę. Nie będzie musiała zabiegać o względy cudzych dzieci. A swoje wnuki i tak doczeka.

— Mamo, znam go tydzień, a ty już jakieś plany układasz — oburzyła się Walentyna. — Owszem, sympatyczny, ale ja go nie kocham.

— Nie ma miłości, nie ma rozczarowań. Małżeństwa z rozsądku są najtrwalsze. Z nim będziesz jak u Pana Boga za piecem. Nie jesteś już dziewczynką, żeby marzyć o uczuciach. To porządny, godny zaufania mężczyzna.

Odchodząc, Eugeniusz poprosił, by go odprowadziła do samochodu.

— Jutro zapraszam was obie do siebie. Niech zobaczycie, jak żyję. Walentyna, sprecyzujmy od razu. jeżeli chcesz mieć dzieci, zrozumiem. Ale ja jestem już za stary, żeby nie spać po nocach i martwić się niemowlęciem.

Przynajmniej był szczery. Więcej nie poruszała tematu.

Z nim czuła się bezpiecznie. Koledzy z pracy zazdrościli. Młodzi mężowie lubią pohulać, a jej mąż przywoził i odbierał ją z pracy. Mama uważała, iż córka wygrała los na loterii. Wnuków by się chciało, ale trudno. Szczęście nigdy nie jest pełne.

Żyła spokojnie, nie żałując małżeństwa. Łączyło ich zaufanie i szacunek, co w rodzinie też się liczy.

Pewnego dnia mąż wrócił z pracy, zjadł kolację i położył się odpocząć. Walentyna starała się nie hałasować, by go nie obudzić. Kiedy zrozumiała, iż coś jest nie tak, już nie żył.

Byli razem trzy lata. Walentyna szczerze go opłakiwała.

Po jego śmierci żyła z dnia na dzień. Rozmowy mamy, iż czas coś zmienić, drażniły ją. Urodzić dla siebie? Ale od kogo, na litość boską?

Eugeniusz nie lubił, gdy się malowała albo ubierała jaskrawo.

— Po co? Jesteś zamężna. Tylko te, które szukają uwagi, się malują.

Schowała dawne ubrania głęboko w szafie. NosWalentyna uśmiechnęła się do mężczyzny trzymającego różowy szalik, a w jej sercu, po raz pierwszy od dawna, zagościła nadzieja.

Idź do oryginalnego materiału