Porozmawiaj z nim, Elżbieto… A może z nią? Albo po prostu ze sobą?
— Elżbieto, no proszę cię… On tam się zabije! — głos matki drżał od łez.
— Mamo, skąd ci to przyszło do głowy?
— Przecież wiesz! To jeszcze taki chłopczyk! — niemal wykrzyknęła Julia Pawłowna.
— Ma dwadzieścia pięć lat. Za miesiąc. Chłopczyk… — Elżbieta powstrzymała westchnienie i, by nie krzyczeć do słuchawki, cicho wypuściła powietrze. — Dobrze. Zadzwonię do niego…
Rozłączyła się i przygryzła wargę.
„Arturek, Arturek… Tylko o nim się mówi. A ja? Ja jestem tylko tłem, statystą w czyjejś tragedii. Elżbieta jest dorosła, Elżbieta radzi sobie sama, Elżbieta nie płacze, więc i nie cierpi. Matka nie pyta choćby — jak się czuję, co u mnie słychać…”
— Zaczęło się u niej po śmierci ojca — mówiła Elżbieta koleżance Annie, kręcąc łyżeczką w filiżance kawy.
— Żałoba, stres, tęsknota — skinęła głową Anna. — Ale minęły już dwa lata…
— Właśnie! A ona jakby uczepiła się Artura jak ostatniej deski ratunku. Teraz jej całe życie to on. Mama jakby się wyzerowała.
— A ty?
— A ja? — Elżbieta uśmiechnęła się gorzko. — Jestem blisko, ale się nie liczę. Z bratem ma jakąś szczególną więź. I niechby, gdyby nie to, iż to przeradza się w chorą obsesję. Jest tylko dwa lata młodszy ode mnie, a ona traktuje go jak niemowlę: nakarmi, otuli, myśli jego odgadnie…
— Pewnie podobny do ojca?
— Wszyscy byli do niego podobni — i Artur, i tata ze szkolnych zdjęć. Tylko ja chyba mam inne DNA.
Elżbieta miała dwadzieścia siedem lat. Pracowała w kancelarii prawnej, wynajmowała kawalerkę w starej kamienicy niedaleko metra Politechnika. W uczuciach było… spokojnie. Po kilku nieudanych związkach postanowiła na razie zrezygnować z prób tworzenia rodziny i skupiła się na sobie.
Artur był inny. Od dziecka — apatyczny, rozkojarzony, niechętny wysiłkowi. Szkołę przeciągnął z trudem, dostał się tam, gdzie „nie trzeba matmy”. Tata jeszcze wtedy żył, przemówił mu do rozsądku, i chłopak, choć niechętnie, jakoś się zdecydował.
Potem — śmierć ojca. Nagła, ciężka. Mama jakby pękła na pół. Chorowała, chodziła po lekarzach, łzy, tabletki, modlitwy. Praca prawie się posypała. I w tym wszystkim Artur — jedyną pociechą.
Chłopiec-pocieszenie. Choć chłopcem już dawno nie był.
Znalazł pracę. Pieniędzy do domu prawie nie przynosił, za to na kolację zawsze przychodził, a potem — do fotela, do komputera. Tam było jego życie. Ale coś zmieniło się, gdy pojawiła się Karolina.
Na Nowy Rok Elżbieta przyjechała do matki. Artur, z oczami w telefonie, pisał do niej. Uśmiechał się głupio, mruczał coś pod nosem. Elżbieta zrozumiała — miłość. I choćby się ucieszyła.
Ale matka była spięta.
— Gdybyś go widziała! — lamentowała Julia Pawłowna, kiedy zostały same w kuchni. — Wcześniej z łóżka byś go nie ściągnęła, a teraz haruje jak koń. W weekendy dorabia, wieczorami zostaje w biurze. Wszystko dla Karoliny! Wszystko dla „przyszłości”. Pierścionek jej chce kupić, kwiaty, restauracje… choćby oszczędzać zaczął! Nie chcę, mówi, przychodzić z pustymi rękami…
— Mamo, i co w tym złego, iż chce być dorosły? — Elżbieta patrzyła na matkę ze zdziwieniem. — Przecież zawsze tego chciałaś.
— Ale nie w ten sposób! Gdzie oni tylko nie jeżdżą! W góry, na spływy kajakowe… Jakiś ekstremalny sport! A jeżeli coś się stanie? Zostanę sama…
— Mamo, nie można trzymać człowieka pod kloszem — pokręciła głową Elżbieta. — On żyje. To normalne.
Minęło trochę czasu. Elżbieta siedziała w knajpie na obiedzie, widelcem mieszała w barszczu, gdy na telefonie rozbłysło „Mama”. Westchnęła i odebrała.
— Nie nocował w domu, Elżbieto! Rozumiesz?! Pojechał do niej, uprzedził wprawdzie, ale miałam nadzieję, iż nie zostanie…
— Mamo, on ma prawie dwadzieścia pięć lat. Jest dorosły. To normalne, iż ma związek…
— Dla mnie on jest dzieckiem! Całą noc nie spałam. Porozmawiaj z nim, błagam. Mnie nie słucha. A ciebie posłucha.
Elżbieta westchnęła. Oczywiście obiecała. Ale pomyślała — czy warto? Może nie powinna mówić do niego jak starsza siostra, ale jak dorosła do dorosłego. Albo wcale nie mówić — on sobie poradzi.
Potem pojawiły się nowe tematy. Konie. Wyścigi. Katastrofy wymyślone przez wyobraźnię matki.
— On sobie kark skręci! — szlochała matka przez telefon. — Albo kręgosłup! Niech ta Karolina sama sobie jeździ. Po co on?!
A potem — wyjazd w góry. Jesienny. Z namiotami i wspinaczką.
— On sobie wszystko odmrozi! — krzyczała Julia Pawłowna. — Przecież ma słabą odporność! A niedźwiedź? A kleszcze? Elżbieto, pogadaj z nim! Tylko ciebie słucha!
— Wiem, — poskarżyła się Elżbieta przyjaciółce Annie, — już nie jestem siostrą, tylko dyspozytorką między dwoma frontami. Mama mówi — przekaż jemu. On mówi — przekaż mamie. A ja — w środku!
— Może jednak niedługo się wyprowadzi? — zamyśliła się Anna.
— Już mu powiedziałam: ożeń się i wyprowadź. Jak najdalej. Odpocznij. Od niej.
A potem nagle ucichło.
Mama przestała dzwonić. Nie prosiła, by rozmawiać, nie narzekała. Elżbieta choćby się wystraszyła. Zadzwoniła sama.
— Jak leci, mamo?
— Wszystko dobrze, córeczko. Tylko Artur z Karoliną się rozstali. Ona… ochłodła. Z kimś innym jest teraz. A on przeżywa.
— Rozumiem…
— Znowu jest w domu. Siedzi. Smutny. Komputer… Ale przynajmniej nie pije. I jest blisko. Wiem, iż to egoistyczne, ale tak mi spokojniej. Znowu jest przy mnie, Elu… TakElżbieta pomyślała, iż może właśnie teraz, gdy matka odetchnęła, ona sama wreszcie znajdzie odwagę, by zacząć żyć po swojemu.