Dziś rano moja synowa Kinga spojrzała mi prosto w oczy i oświadczyła: „Wiesława Stanisławówno, od dziś droga mamo mojego męża nie będzie jadła ani jednego mojego dania. Rób, co chcesz — przydzielam ci półkę w lodówce, gotuj sobie sama. I najlepiej zrób to, zanim wstanę albo wrócę z pracy”. Stałam jak rażona piorunem, nie wierząc własnym uszom. Co to ma znaczyć? Mnie, teściową, która całe życie gotowała dla rodziny, teraz wyrzuca się z kuchni i odbiera prawo do domowego jedzenia? Do dziś gotuję ze złości i muszę się wygadać, bo inaczej eksploduję od tej bezczelności.
Żyjemy z mężem Marianem w jednym domu z naszym synem Pawłem i jego żoną Kingą od dwóch lat. Kiedy się pobrali, zaproponowaliśmy, żeby się do nas wprowadzili — dom jest duży, miejsca starczy dla wszystkich, a ja myślałam, iż pomogę młodej parze. Kinga na początku wydawała się miłą dziewczyną: uśmiechała się, dziękowała za obiady, choćby pytała o przepisy na moje kotlety schabowe. Ja, jak głupia, cieszyłam się, iż syn ma taką żonę. Gotowałam, sprzątałam, starałam się, żeby było im wygodnie. A teraz takie coś! Jakbym była obca we własnym domu, jakby moje żurki i pierogi były czymś niegodnym jej królewskiej mości.
Wszystko zaczęło się kilka miesięcy temu, kiedy Kinga zaczęła marudzić, iż „za dużo gotuję”. Że ona jest na diecie, a moje dania są „za tłuste”. Dziwne — kto ją zmusza do jedzenia moich drożdżówek z serem? Chcesz dietę — gotuj sobie kalafiora, nie mam nic przeciwko. Ale zamiast tego zaczęła krytykować wszystko: raz zupa za słona, raz ziemniaki niedosmażone, raz „po co tyle masła”. Milczałam, bo nie chciałam kłótki. Paweł, mój syn, też prosił: „Mamo, nie przejmuj się, Kinga ma stres w pracy”. Ale wiedziałam, iż to nie stres. Po prostu uznała, iż kuchnia to jej terytorium, a ja tam nie pasuję.
A wczoraj był apogeum. Jak zwykle rano upiekłam naleśniki — cieniutkie, chrupiące na brzegach, takie jak Paweł lubi od dziecka. Postawiłam na stole, wołam wszystkich na śniadanie. Kinga zeszła, spojrzała na naleśniki jak na wroga ludu i powiedziała: „Wiesława Stanisławówno, prosiłam, żeby nie gotować tyle. My z Pawłem jemy teraz owsiankę na śniadanie”. Chciałam odpowiedzieć, iż owsianka nikomu nie przeszkadza, ale wtedy padł ten słynny ultimatum. Półka w lodówce! Gotuj sama! I to w moim domu, gdzie ja rządzę od czterdziestu lat, gdzie każdy kąt przesiąknięty jest moją pracą!
Próbowałam rozmawiać z Pawłem. Powiedziałam: „Synu, to co, mam teraz gotować osobno, jak w akademiku? To twój dom, ale ja nie jestem służącą”. A on, jak zwykle, stanął na pozycji mediatora: „Mamo, Kinga po prostu chce mieć swoją przestrzeń. Postaraj się zrozumieć”. Przestrzeń? A gdzie moja przestrzeń? Całe życie żyłam dla rodziny, a teraz mam się mieścić na półce w lodówce? Marian, mój mąż, też nie stanął po mojej stronie. „Wiesiu, nie rozdmuchuj — mówi. — Kinga jest młoda, chce być gospodynią”. Gospodynią? A ja kim w takim razie jestem?
Szczerze, nie wiem już, jak reagować. Część mnie chce spakować walizki i wyjechać do siostry w Poznaniu, niech się tam sami ogarniają. Ale to mój dom, moja kuchnia, mój syn! Dlaczego to ja mam ustępować? Zawsze starałam się być dobrą teściową: nie wtrącałam się, nie krytykowałam jej eksperymentów z tofu, choćby zmywałam za nią naczynia, gdy była „zmęczona”. A teraz ona wykreśla mnie ze stołu rodzinnego, jakbym była intruzem.
Wczoraj wieczorem poszłam jednak do kuchni i zrobiłam sobie kolację — ziemniaki z koperkiem, jak lubię. Kinga, zobaczywszy to, prychnęła: „No widzi pani, Wiesława Stanisławówno, tak lepiej, prawda?” Milczałam, ale w środku gotowało się we mnie. Lepiej? To ma być lepiej, gdy rodzina dzieli się na „twoje” i „moje” talerze? Zawsze wierzyłam, iż jedzenie łączy, iż przy wspólnym stole rozwiązuje się problemy. A teraz mamy wojnę o naleśniki i półkę w lodówce.
Zastanawiam się, co robić dalej. Może porozmawiać z Kingą na serio? Powiedzieć, iż mi przykro, iż nie chcę żyć jak sublokatorka we własnym domu? Ale boję się, iż znów wszystko obróci przeciwko mnie, iż powie, iż „naciskam” albo „nie szanuję jej granic”. Albo może po prostu przestać gotować w ogóle? Niech Paweł z nią jedzą swoją owsiankę, a ja będę zamawiać zapiekanki. Zobaczymy, jak długo wytrzymają bez moich schabowych.
Ale najbardziej żal mi Pawła. Stoi między młotem a kowadłem: z jednej strony ja, jego matka, z drugiej — żona, która ewidentnie chce postawić go przed wyborem. Nie chcę, żeby cierpiał, ale i karku zginać nie zamierzam. Całe życie pracowałam, wychowywałam syna, budowałam ten dom. I teraz jakaś młokosa ma mi wyznaczać miejsce na półce? Nie, Kinga, tak to nie będzie.
Na razie postanowiłam zachować neutralność. Gotuję sobie, jak kazała, ale nie ustępuję. Może opamięta się, widząc, iż nie biegnę z przeprosinami. Albo może przyjdzie czas na poważną rozmowę z Marianem i Pawłem. Nie chcę wojny w rodzinie, ale dłużej nie zamierzam milczeć. Ten dom jest mój i mam prawo do swojego talerza przy wspólnym stole. A niech Kinga się zastanowi, czy warto dla swoich „granic” rozbijać naszą rodzinę.