Nazywam się Stanisław. Mam siedemdziesiąt dwa lata. Mieszkam sam w starym domku na obrzeżach małego miasteczka, gdzie kiedyś wszystko tętniło życiem. Tutaj, na tym podwórku, mój syn biegał boso po trawie, wołał mnie, byśmy budowali szałas ze starych koców, razem piekliśmy ziemniaki w żarze ogniska i marzyliśmy o przyszłości. Wtedy wydawało mi się, iż to szczęście jest na zawsze. Że jestem potrzebny, iż coś znaczę. Ale życie toczy się swoim rytmem, a dziś w domu panuje tylko cisza. Kurz na czajniku, szelest w kącie i rzadkie szczekanie psa sąsiadów za oknem.
Mojego syna nazywają Bartosz. Jego matka, moja zmarła żona Danuta, odeszła prawie dziesięć lat temu. Po tym zostałem sam, a on był moją jedyną bliską osobą. Jedynym łącznikiem z przeszłością, w której jeszcze było miejsce na ciepło i sens.
Wychowywaliśmy go z miłością i troską, ale nie unikaliśmy też surowości. Ciężko pracowałem, moje ręce nie znały odpoczynku. Danuta była sercem naszego domu, a ja – jego rękami. Nie zawsze byłem obok, ale gdy było trzeba – stawałem na wysokości zadania. Podwładny w pracy, ale ojciec w domu. Uczyłem go jeździć na rowerze, sam naprawiałem pierwszego malucha, którym później uciekł na studia do Wrocławia. Byłem z niego dumny. Zawsze.
Gdy Bartosz się ożenił, nie kryłem radości. Jego wybranka – Kinga – wydała mi się skromną i powściągliwą dziewczyną. Wyprowadzieli się na drugi koniec miasta. Myślałem: trudno, niech budują swoje życie. A ja pomogę, wesprę. Sądziłem, iż będę ich odwiedzał, iż pobawię się z wnukami, poczytam im bajki na dobranoc. Ale okazało się inaczej.
Najpierw były krótkie telefony. Potem tylko życzenia świąteczne. Kilka razy przyszedłem sam – z piernikiem, z cukierkami. Raz otworzyli drzwi, ale powiedzieli, iż Kinga ma migrenę. Drugi raz – dziecko spało. Za trzecim razem w ogóle nie otworzyli. Po tym przestałem przychodzić.
Nie robiłem awantur. Nie narzekałem. Po prostu siedziałem i czekałem. Myślałem: mają swoje sprawy, pracę, dzieci – wszystko się ułoży. Ale czas mijał, i stało się jasne – w ich życiu nie ma dla mnie miejsca. choćby w rocznicę śmierci Danuty nie przyszli. Tylko zadzwonili – i tyle.
Ostatnio przypadkiem spotkałem Bartosza na ulicy. Trzymał za rękę synka, niósł torby. Zawołałem – serce ścisnęło się z radości. A on odwrócił się, spojrzał, jak na obcego. „Tato, wszystko w porządku?” – zapytał. Skinąłem głową. On też kiwnął. Powiedział, iż się spieszy. I odszedł. Oto całe spotkanie.
Długo wracałem do domu pieszo. Szedłem i myślałem – gdzie popełniłem błąd? Dlaczego mój bliski syn stał się dla mnie obcy? Może byłem zbyt surowy? A może wręcz przeciwnie – zbyt pobłażliwy? A może po prostu stałem się niewygodny – ze swoimi wspomnieniami, starością, ciszą…
Teraz sam dla siebie jestem rodziną i oparciem. Parzę herbatę, czytam listy Danuty, czasem wychodzę na ławkę i patrzę, jak bawią się obce dzieci. Sąsiadka Jadwiga czasem pomacha. Ja kiwnę głową. I tak żyję.
Syna kocham. Wciąż. Ale już nie czekam. Widocznie taki los rodziców – muszą puścić. Ale nikt nas nie przygotowuje na to, iż pewnego dnia okażemy się zbędni w życiu tych, dla których żyliśmy.
I to chyba właśnie jest prawdziwa dorosłość. Tylko iż nie dziecka. Tylko rodzica.