Słuchaj co się dzziaj wydarzyło w szpitalu… aż mi ciarki przeszły! Był zwyczajny czwartek. W poczekalni Warszawskiego Szpitala im. Skłodowskiej ludzie siedzieli w swoich światach ktoś scrollował telefon, ktoś cicho gadał, ktoś tylko patrzył w podłogę, licząc minuty do wizyty. Pielęgniarki pędziły korytarzami, lekarze wywoływali pacjentów, wszystko jak co dzień.
Aż nagle… cisza jakaś zapadła. Drzwi się uchyliły i weszła starsza pani. Miała na sobie wytarty płaszcz, wytłaczany od starości, a w ręce mocno ściskała skórzaną, dawno już nieczarną torbę. Spokojna była, ale wyglądała na porządnie zmęczoną.
Ludzie zaczęli się szekać oczami. Jakiś młody gość szepnął głośno:
– Ona w ogóle wie, gdzie jest?
– Może pamięci już nie te…
– Czy ona w ogóle ma na wizytę? Pewnie grosza przy duszy…
Kobieta bez słowa podeszła do krzesła w rożku i usiadła, jakby nikogo nie widziała. Nie wyglądała na zagubioną, tylko taką… obcą w tym nowym, sterylnym świecie białych fartuchów.
Minęło z dziesięć minut, gdy nagle drzwi od bloku operacyjnego otwarły się na oścież. Wszedł pewnie znany w całej Warszawie chirurg profesor Kwiatkowski. Jego nazwisko wisiało na złotej tablicy przy wejsciu. Znali go wszyscy pacjenci, studenci, koledzy po fachu. Wysoki, poważny, w zielonym ubraniu operacyjnym, podszedł prosto do staruszki bez słowa.
– Przepraszam, iż czekać musiałaś powiedział chirurg, z szacunkiem dotykając jej ramienia. Bardzo potrzebuję twojej rady. Zagięło mnie zupełnie.
W całej poczekalni zaparło dech. Szeptanie ucichło. Ludzie nie mogli pojać, o co chodzi. Ten człowiek, za którym zwykle dziennikarze biegają, stał przed starszą panią jak przed świętością.
Ciszę przerwał głos spod okienka rejestracji:
– Czekajcie… czy to nie profesor Paszczyk? Ta sama, co jeszcze dwadzieścia lat temu kierowała chirurgią w tym właśnie szpitalu?
No i wtedy wszystko stało się jasne jak słońce.
Ta kobieta nie była tylko byłym lekarzem. Była legendą. Kimś, kto ratował życia w czasach bez tomografów i chirurgicznych robotów.
A ten słynny lekarz, który przed nią stał?… To był jej dawny student. Wezwał ją, bo miał przypadek, w którym sam nie czuł się pewnie. I wiedział, iż tylko ona dostrzeże tam to, czego inni nie widzą.
Podniosła spokojnie wzrok i odpowiedziała cicho:
– No to chodźmy, razem spojrzymy.
I wszyscy ci, którzy niedawno szeptali i sarkali, spojrzeli tylko w podłogę. Żenada.