W kuchni, przy filiżance herbaty i kawałku czekoladowego ciasta, Emilia i jej babcia Zofia Arkadiuszówna cieszyły się spokojnym wieczorem. Jubileusz to przecież nie przelewki — 75 lat, huczne rodzinne spotkanie już za nimi, goście się rozeszli, a te dwie w kuchni przeżywały najserdeczniejszy moment.
— Mówisz, babciu, iż mężczyźni lubią oczami… — niespodziewanie zaczęła Emilia, spuszczając wzrok. — To wytłumacz mi: co jest ze mną nie tak?
— Wszystko z tobą w porządku, kochanie — stanowczo odparła Zofia Arkadiuszówna. — Mądra, piękna, dobra i dobrze wychowana. Czego więcej trzeba?
— To dlaczego jestem sama? Mam już dwadzieścia pięć lat, babciu… Moje przyjaciółki mają rodziny, dzieci, a ja… jakbym utknęła w ślepej uliczce.
— Po prostu jeszcze nie spotkałaś swojego człowieka, ot co — uśmiechnęła się ciepło babcia. — Ale przecież był ktoś… jak mu tam… Dominik?
— Był — skinęła głową Emilia. — Aż okazało się, iż jest żonaty. Zniknął tak cicho, jak się pojawił.
— Dobrze, iż go wyrzuciłaś — burknęła babcia, ściskając serwetkę. — Żonaci to nie miłość, tylko cudzy ból. Postąpiłaś słusznie. Ale twoje szczęście na pewno cię znajdzie. Zobaczysz.
Następnego dnia poranek przywitał ich lekkim przymrozkiem. Emilia spieszyła się do pracy w nowym, jasnym płaszczu, omijając kałuże i śliskie połacie lodu. Myśli błądziły gdzieś daleko, aż nagle obryzgała ją brudna fala — prosto na nią.
Oblewała ją po uszy. Jasny płaszcz w mgnieniu oka stał się szaro-brązowy. Emilia zastygła w miejscu, czując, jak łzy napływają do gardła.
— Przepraszam! — podszedł do niej mężczyzna w drogiem płaszczu. — Na miłość boską, nie zauważyłem. Potrąciłem cię, prawda?
— Od pańskich przeprosin nie zrobi mi się cieplej! — łkała. — Jak mam teraz iść do pracy?
— Proszę, zawiozę panią. I do pralni też. Płaszcz wyczyścimy, słowo. Jestem Jakub, przy okazji.
— Emilia…
Pomógł jej przejść przez ulicę, otworzył drzwi samochodu i zawiózł najpierw do biura, a płaszcz — od razu do pralni. Dzień minął w oczekiwaniu, ale Emilia zapomniała zapytać Jakuba o numer telefonu i teraz dręczyła się: jak go teraz znaleźć?
Wieczorem, stojąc przed wejściem do biura, już zamówiła taksówkę, gdy nagle usłyszała:
— Emilia!
Biegł w jej stronę mężczyzna z bukietem. Dominik. Ten sam.
— Musimy porozmawiać!
— Nie mamy o czym! — odparła stanowczo. — Wracaj do swojej żony!
— Nie odejdę tak po prostu — chwycił ją za rękę. — Emilia, musisz mnie wysłuchać…
— Puść ją! — rozległ się głos za jej plecami.
Przed nią stał Jakub. Pewny siebie, zdecydowany, surowy. Narzucił jej na ramiona już czysty płaszcz i zwrócił się do Dominika:
— To moja kobieta. Nie waż się jej dotykać.
— Co? — Dominik zmieszał się. — Od kiedy to?…
— Wszystko w porządku, Kubo — powiedziała Emilia, uśmiechając się. — W ogóle go nie znam.
Wsiedli do samochodu, a ona cicho szepnęła:
— Dziękuję. Uratowałeś mnie.
— Głupstwa — uśmiechnął się. — Ale liczyłem przynajmniej na kolację w zamian za płaszcz.
— A ja myślałam, iż przynajmniej na ślub — odparła Emilia.
Pół roku później w tym samym domu, gdzie babcia Zofia Arkadiuszówna obchodziła jubileusz, znów zebrała się cała rodzina — tym razem na ślub Emilii i Jakuba.
I tylko jedna uśmiechała się z wyjątkową pewnością w oczach — Zofia Arkadiuszówna.
— Co ci mówiłam, Emilko? — szepnęła do wnuczki. — Szczęście i w kałuży się znajdzie…