Przeprosiny, które zmieniają wszystko…

newskey24.com 4 tygodni temu

*Wpis do pamiętnika*

**Danuta, wybacz…**

Marek przymrużył jedno oko i od razu je zamknął. Niskie marcowe słońce celowało przez okno bezlitosnym promieniem prosto w jego twarz. Wiercił się na pogniecionej pościeli, próbując uciec przed światłem.

— Obudziłeś się, pijaku? — rozległ się głos żony. — Otwórz te swoje bezwstydne ślepia, chcę w nie spojrzeć. U innych faceci jak faceci — prezenty noszą, kwiaty żonom wręczają. A ty wczoraj upiłeś się do nieprzytomności. Pamiętasz w ogóle, jaki dziś dzień?

Marek odsunął się pod samą ścianę i w końcu otworzył oczy. Przez wąskie szparki powiek zobaczył Danusię. Stała z rękami wspartymi na biodrach, groźnie marszcząc brwi.

— J-jaki? — szczerze się zdziwił.

— Ósmy marca, kobieta ci przypomina! Dzień Kobiet. To ja powinnam świętować, a ty się zalewasz. Oczy bolą patrzeć. I nie wstyd? Myślałam, iż posiedzimy razem, coś wypijemy. Córa przyniosła mi dobre wino. Schowałam specjalnie na tę okazję. A ty, darmozjada, znalazłeś i wypiłeś sam. Wódka ci nie wystarcza?

Nie zdążył się osłonić, gdy kapciem, rzuconym z wprawą przez żonę, dostał w czoło.

— Masz!…
Przed drugim zdążył schować się pod kołdrą. Na szczęście kapcie były tylko dwa. Wystawił nos z kryjówki.

— Danusiu, wybacz. Przysięgam, wszystko naprawię — Marek beknięciem przerwał sobie i próbował wstać, ale zaplątał się w poszewkę.

Żona machnęła na niego ręką i zniknęła w kuchni. Stamtąd dobiegł brzęk naczyń. Gdy zaczynała tak hałasować, znaczyło to, iż była wściekła, a kłótnia potrwa długo.

Marek postanowił nie napraszać się i zwiać z domu, póki jest cały. Przesunął się bokiem obok kuchni do łazienki. Plusnął sobie w twarz zimną wodą z kranu, oczyścił kubek z szczoteczek, nalał wody i zachłannie wypił. Mokrą dłonią przygładził przerzedzone włosy. Danusia wciąż grzmiała garnkami.

Cichaczem wślizgnął się z powrotem do pokoju, ubrał się i wyszedł do przedpokoju. Gdy wkładał buty, stracił równowagę i o mało nie runął. Na hałas z kuchni wyjrzała Danusia.

— Gdzie się wybierasz, pijaku?

— Danusiu, zaraz… Szybko… — Marek zerwał z wieszaka kurtkę i tyłem cofał się do drzwi.

— Stój! — warknęła Danusia i ruszyła w jego stronę, ale on już był za drzwiami i zatrzasnął je przed nosem żony.

— Tylko wróć do domu, ja ci pokażę… — dobiegło zza drzwi.
Marek nie czekał na resztę groźb i zbiegł po schodach.

Na ulicy świeciło słońce, z rynien ciekła woda, a spod topniejącego śniegu wyłaniał się dziurawy asfalt. Mijał go mężczyzn niosących żółte gałązki forsycji lub kolorowe tulipany.

— Panie, może godzina? — zapytał przechodnia z puszystą forsycją w dłoni.

— Czas na klin — rzucił mężczyzna przez ramię.

— Nieźle by było — mruknął Marek i ruszył dalej.
Właściwie chciał zapytać, gdzie kupił kwiaty, ale jakoś wyszło mu inaczej.

— Chłopaku, gdzie te kwiatki kupiłeś? — zagadnął młodego chłopaka.

— Tam. — Machnął ręką za siebie.

— Aha — odparł Marek i poszedł w tym kierunku.
Wkrótce zobaczył kobietę przy światłach. Przy jej stopach stała kartka, z której wyglądały puszyste gałązki forsycji.

Przyśpieszył. Strasznie chciał kupić kwiaty, żeby udobruchać Danusię, a może choćby wyprosić sto gramów na świętowanie. Ale gdy podszedł, w kartce leżała tylko jedna, mizerna gałązka.

— Bierzcie, panie, oddam z przeceną — powiedziała kobieta, patrząc na niego bystrym, pełnym zrozumienia wzrokiem.

— Chciałem bukiet. Dla żony. Nic więcej nie ma?

— Nie ma — przedrzeźniła go. — Chcecie, poczekajcie. Zaraz zadzwonię, przywiozą więcej.

Marek pomyślał, iż takim badylem tylko Danusię obrazi. Mężczyźni z kwiatami wciąż szli ulicą, więc gdzie indziej na pewno jeszcze sprzedawali. Ruszył dalej. Po drodze przyszło mu do głowy sprawdzić kieszenie. Nie pamiętał, czy miał pieniądze. A Danusia mogła mu je zabrać, żeby nie pił.

Przystanął i przeszukał kieszenie. Znalazł zmiętą stówkę. Nie miał pojęcia, ile mogą kosztować kwiaty. Przed samochodem stała grupka ludzi. Gdy usłyszał cenę bukietu tulipanów, zrobiło mu się przykro.

— Dla ciebie jeden? — zapytał sprzedawca z brodą i kresowym akcentem.

— Mam tylko to. — Marek pokazał pomiętą stówkę.

— E, za tyle dam tylko jednego. Chcesz?

Marek pomyślał, iż jeden tulipan, jak i mizerna forsycja, nie naprawią jego winy, więc odszedł.

Zaczął kombinować, od kogo mógłby pożyczyć. *”Przecież Zdzichu winien mi pięć stówek! Niech odda!”* — postanowił i pokłusował do domu Zdzicha. Pili razem, ale to Marek stawiał, więc jakkolwiek by nie liczyć, Zdzichu był dłużny.

— Kto tam? — zapytała zza drzwi Jadźka, żona Zdzicha.
Kobieta była nieznośna i trzymała męża krótko. Gdy udawało mu się wyrwać, odreagowywał na całego. Zdzichu nazywał ją za plecami „Jędzą”.

Marek przedstawił się, pochylając się do dziurki od klucza.

— Czego chcesz? — spytała Jadźka.

— Zdzicha zawołaj. Winien mi pięć stówek. Potrzebuję pieniędzy na gwałt.

Przył— Zaraz ci dam, iż nie uniesiesz! — wrzasnęła w końcu Jędza, a Marek zrozumiał, iż bez kwiatów nie ma co wracać do domu, więc ruszył w stronę parku, gdzie pod drzewem spostrzegł porzucony bukiet róż, który podniósł z nadzieją, iż choć trochę odzyskałby łaskę Danusi.

Idź do oryginalnego materiału