Przepraszam, Katynko…

polregion.pl 4 tygodni temu

Helena, wybacz…

Janusz przymrużył jedno oko i natychmiast je zamknął. Marcowe słońce celowało w niego bezlitosnym promieniem przez okno. Wiercił się na pogniecionej pościeli, próbując uciec przed światłem.

– Obudziłeś się, Heród? – rozległ się głos żony. – Otwórz te bezwstydne ślepia, chcę w nie spojrzeć. Inni chłopy to chłopy – prezenty noszą, kwiaty swoim kobietom. A ty wczoraj upiłeś się na umór. Pamiętasz w ogóle, iż dziś święto?

Janusz odsunął się pod ścianę i zdołał otworzyć oczy. Przez wąskie szpary w powiekach, przypominające strzelnice, ujrzał Helenę. Stała z rękami opartymi na biodrach, groźna jak burza z piorunami.

– J-jakie święto? – szczerze zdziwił się Janusz.

– Dzień Kobiet, jeżeli ci to coś mówi. To ja powinnam świętować, a ty się zalewasz. Oczyby moje na ciebie nie patrzyły. I nie wstyd? Myślałam, iż posiedzimy we dwoje, wypijemy. Córka dobre wino przyniosła, specjalnie schowałam. A ty, pasożycie, znalazłeś i sam wysiorbałeś. Wódki ci mało?

Janusz nie zdążył się osłonić, gdy kapciem, rzuconym z chirurgiczną precyzją, żona trafiła go w czoło.

– Masz!…
Przed drugim kapciem Janusz schował się pod kołdrą. Dobrze, iż kapcie zawsze są tylko w parze. Wysunął nos z ukrycia.

– Helciu, wybacz. Przysięgam, wszystko naprawię – Janusz beknął i próbował wstać, ale zaplątał się w poszewkę.

Żona machnęła na niego ręką i zniknęła w kuchni. Rozległ się brzęk naczyń. Gdy zaczynała tak „grać”, znaczyło to, iż była wściekła, a awantura potrwa długo.

Janusz postanowił nie wchodzić jej w paradę i ulotnić się z domu, póki się da. Przemykając bokiem obok kuchni, wślizgnął się do łazienki. Plusnął wodą z kranu w twarz, uwolnił kubek od szczoteczek, napełnił go i zachłannie wypił. Mokrą dłonią przygładził przerzedzone włosy. Helena wciąż „grała” na garnkach.

Janusz cicho wrócił do pokoju, ubrał się i wyszedł do przedpokoju. Gdy wiązał buty, stracił równowagę i omal nie upadł. Na hałas z kuchni wyjrzała Helena.

– Gdzie się wybierasz, alkoholiku?

– Helciu, ja tylko… gwałtownie wrócę… – Janusz zerwał kurtkę z wieszaka i tyłem cofał się do drzwi.

– Stań, mówię! – warknęła Helena i ruszyła na niego z impetem, ale Janusz już się wysmyknął, zatrzaskując drzwi przed nosem żony.

– Tylko wróć, to ci pokażę… – dobiegło zza drzwi.
Janusz nie czekał na resztę i pomknął po schodach na dół.

Na zewnątrz świeciło słońce, z rynien kapało jak z dziurawego wiadra, a spod roztopionego śniegu wyłaniał się zniszczony asfalt. Co chwilę mijał mężczyzn z gałązkami forsycji lub kolorowymi tulipanami w dłoniach.

– Koledzy, nie powiecie, która godzina? – zapytał Janusz przechodnia z puszystą forsycją.

– Czas na klin – rzucił tamten przez ramię.

– No, to by się przydało – mruknął Janusz i ruszył dalej.
Właściwie chciał zapytać, gdzie kupił kwiaty, ale jakoś wyszło inaczej.

– Chłopie, gdzie te kwiatki? – zapytał młodego chłopaka.

– Tam – machnął ręką za siebie.

– Aha – Janusz skierował się tam, gdzie wskazano.
Wkrótce zobaczył kobietę przy świetle. Przy jej nogach stała skrzynka, z której jak pisklęta wyglądały żółte gałązki forsycji.

Janusz przyspieszył. Chciał kupić kwiaty, żeby udobruchać Helenę, a jeżeli szczęście dopisze – dostać upragnione „sto gramów” na święto. Ale gdy podszedł, na dnie skrzynki leżała tylko jedna słabiutka gałązka.

– Bierz, panie, oddam z rabatem – powiedziała kobieta, rzucając mu bystre spojrzenie.

– Chciałem bukiet. Dla żony. Nic więcej nie ma?

– Nie ma – przedrzeźniła go. – Chcesz, poczekaj. Zaraz zadzwonię, przywiozą więcej.

Janusz pomyślał, iż taką gałązką tylko by Helenę obraził. Mężczyzn z kwiatami wciąż było pełno, więc gdzieś musiały być jeszcze sklepy. Ruszył dalej. Po drodze przyszło mu do głowy sprawdzić kieszenie. Nie pamiętał, czy w ogóle miał pieniądze. A mogła mu je zabrać Helena, żeby nie „inwestował” w alkohol.

Zatrzymał się i przekopał kieszenie. Znalazł pomiętego stówkę. Ile teraz kosztują kwiaty? Janusz nie miał pojęcia. Przed samochodem stała grupka ludzi. Gdy usłyszał cenę tulipanów, zrobiło mu się smutno.

– Chcesz jednego? – zapytał brodaty sprzedawca z wschodnim akcentem.

– Mam tylko to – Janusz pokazał zmiętą stówkę.

– Ech, to tylko jeden kwiat. Chcesz?

Janusz pomyślał, iż jeden tulipan, podobnie jak wiotka forsycja, nie zmyje jego winy i odszedł.

Zaczął intensywnie myśleć, u kogo mógłby pożyczyć pieniądze. „Przecież Marek winien mi pięć stówek! Niech oddaje!” – postanowił i ruszył w stronę jego bloku. Pili razem, ale na jego forsie, więc dług był oczywisty.

– Kto tam? – zapytała przez drzwi Małgosia, żona Marka.
Kobieta była wredna jak osa i trzymała męża krótko. Gdy mu się udało wyrwać, odreagowywał na całego. Marek nazywał ją „jadaczką”.

Janusz przedstawił się, nachylając się do dziurki od klucza.

– Czego chcesz? – spytała Małgosia.

– Marka. Winien mi pięćset złotych. Potrzebuję pieniędzy.

Przycisnął ucho do dziurki, ale cisza. Małgosia pewnie przetwarzała informację.

– Zaraz ci coś dam, ale nie uniesiesz! – wrzasnęła w końcu.

Janusz odskoczył od drzwi. Zasunął się zamek, a w szparze pokazała się dłoń z wyciągniętym środkowym palcem.

– Masz! – krzyknęła „jadaczka”.

Janusz nie stracił głowy i gwałtownie pociągnął drzwi do siebie. Małgosia wyleciała na”Dziękuję, Jadziu – szepnął Janusz, patrząc na uśmiechniętą Helenę, i pomyślał, iż może jednak ten Dzień Kobiet nie skończył się tak źle.”

Idź do oryginalnego materiału