Kasiu, wybacz…
Stefan przymrużył jedno oko i natychmiast je zamknął. Marcowe słońce celowało w niego przez okno niczym wytrawny snajper. Przekręcił się na pogniecionym łóżku, próbując uciec przed promieniami.
– Ocknąłeś się, Herodzie? – rozległ się głos żony. – Otwórz te bezwstydne ślepia, chcę w nie spojrzeć. U innych chłopy jak chłopy, kwiatki kupują, prezenty dają. A ty wczoraj upiłeś się na śmierć. Pamiętasz w ogóle, jakie dziś święto?
Stefan odsunął się pod samą ścianę i w końcu uchylił powieki. Przez wąskie szpary, przypominające strzelnice w bunkrze, zobaczył Kasię. Stała w pozie generała przed bitwą, ręce wsparte na biodrach.
– J-jakie? – искренне zdziwił się.
– Dzień Kobiet, proszę ja ciebie. Moje święto. A ty się upiłeś jak świnia. Oczyby moje na ciebie nie patrzyły. I nie wstyd? Myślałam, posiedzimy we dwoje, wino wypijemy. Córka mi dobrego przyniosła. Schowałam na specjalną okazję. A ty, pasożycie, znalazłeś i sam wygarnąłeś. Ciebie wóda nie syci?
Zanim Stefan zdążył się zasłonić, kapciem wymierzonym z chirurgiczną precyzją trafiła go prosto w czoło.
– Masz…
Od drugiego ukrył się pod kołdrą. Na szczęście kapcie chodzą parami. Ostrożnie wysunął nos z kryjówki.
– Kasiu, wybacz. Przysięgam, naprawię to – Stefan beknięciem przypieczętował obietnicę i próbował wstać, ale zaplątał się w poszewkę.
Żona machnęła na niego ręką i zniknęła w kuchni. Rozległ się dźwięk tłuczonych garnków. Gdy zaczynała tak hałasować, oznaczało to burzę na długie godziny.
Stefan postanowił nie kusić losu i zniknąć z domu, póki jeszcze żywy. Przecisnął się bokiem obok kuchni do łazienki. Opłukał twarz wodą z kranu, oczyścił kubek z pasty i szczoteczek, napił się łapczywie. Mokrą dłonią przygładził przerzedzone włosy. Kasia wciąż perkusiła w kuchni.
Cicho wślizgnął się z powrotem do pokoju, ubrał się i wymknął do przedpokoju. Zakładając buty, zachwiał się i o mało nie wywrócił. Na hałas z kuchni wyjrzała Kasia.
– Gdzie się wybierasz, alkusie?
– Kasiu, ja zaraz… Błyskawica… – Stefan zdjął kurtkę z wieszaka i tyłem cofnął się do drzwi.
– Stój, mówię! – warknęła Kasia i ruszyła na niego z impetem, ale on już był za drzwiami, które zatrzasnął tuż przed jej nosem.
– Tylko wróć do domu, ja ci pokażę… – dobiegło zza drzwi.
Stefan nie czekał na rozwój wypadków i pognał po schodach na dół.
Na dworze świeciło słońce, z dachów kapało jak z cieknącego kranu, spod topniejącego śniegu wyłaniał się poorany asfalt. Co chwilę mijał mężczyzn z gałązkami forsycji lub kolorowymi tulipanami w rękach.
– Szanowny panie, nie powie pan, która godzina? – zagadnął Stefana przechodnia z puszystą forsycją.
– Czas na klin – rzucił facet przez ramię.
– Też mi pomysł – mruknął Stefan i powlókł się dalej.
W sumie chciał zapytać, gdzie ten kupił kwiaty, ale jakoś wymsknęło mu się co innego.
– Młody, gdzie te kwiatki? – zwrócił się do nastolatka.
– Tam. – Chłopak machnął ręką za siebie.
– Aha – mruknął Stefan i ruszył we wskazanym kierunku.
Wkrótce dostrzegł kobietę przy latarni. U jej stóp stało pudło, z którego wyglądały żółte główki forsycji.
Przyspieszył. Strasznie chciał kupić kwiaty, żeby udobruchać Kasię, a przy odrobinie szczęścia – wyprosić upragnioną setkę. Ale gdy podszedł, na dnie pudła leżała tylko jedna mizerna gałązka.
– Bierz, panie, oddam tanio – powiedziała kobieta, rzucając mu porozumiewawcze spojrzenie.
– Chciałem bukiet. Dla żony. Nie ma więcej?
– Nie ma – przedrzeźniła go. – Chce pan, niech pan czeka. Zaraz zadzwonię, dowiozą nowe.
Stefan pomyślał, iż taką gałązką można tylko Kasię obrazić. Skoro ulicą wciąż szli mężczyźni z kwiatami, znaczyło to, iż gdzie indziej jeszcze sprzedają. Ruszył więc dalej. Po drodze wpadł na pomysł, by sprawdzić kieszenie. Pieniędzy w nich nie pamiętał, a Kasia mogła je zabrać, by nie pił.
Zatrzymał się i znalazł pogniecioną stówkę. Nie miał pojęcia, ile teraz kosztują kwiaty. Przy samochodzie tłoczyli się ludzie. Gdy usłyszał cenę tulipanów, zrobiło mu się smutno.
– Ty chcesz jedn? – spytał go brodaty sprzedawca z wschodnim akcentem.
– Mam tylko to. – Stefan pokazał zmiętą banknotę.
– Ojj, na tyle dam tylko jeden kwiat. Chcesz?
Stefan uznał, iż jeden tulipan nie zmyje jego winy i odszedł.
Zaczął grzebać w pamięci, u kogo mógłby pożyczyć. “Przecież Zdzichu winien mi pięć stówek! Niech oddaje!” – pomyślał i ruszył w kierunku jego domu. Pili razem, ale na jego pieniądze, więc dług był oczywisty.
– Kto tam? – spytała przez drzwi Ela, żona Zdzicha.
Kobieta była wredna jak osa i trzymała męża pod butem. Gdy mu się udało uciec, odreagowywał na całego. Zdzichu nazywał ją Szerszeniem.
Stefan przedstawił się, nachylając się do dziurki od klucza.
– Czego chcesz? – spytała Ela.
– Zdzichka wołaj. Winien mi pięć stówek. Potrzebuję na cito.
Przyłożył ucho do dziurki, ale Ela milczała. Pewnie przetwarzała informację.
– Zaraz ci pokażę, co nie uniesiesz! – wrzasnęła w końcu Szerszeń.
Stefan odskoczył. Zaskoczyły zamki, a w uchylone drzwi wsunęła się dłoń z figą.
– Masz! – krzyknęła Ela.
Stefan nie trafił i szarpnął drzwi do siebie. Kobieta wyleciała na niego jak z procy. Figa przeleciała centymetr od jego nosa. Za plecami Eli mignęło cherStefan złapał ją w lot, roześmiał się i pomyślał, iż choćby największa burza z Kasią zawsze kończy się tęczą.