Kasia, wybacz…
Marek przymrużył jedno oko i natychmiast je zamknął. Niskie marcowe słońce wciskało się przez okno, uderzając bezlitosnym promieniem prosto w twarz. Przekręcił się na zmiętym prześcieradle, próbując uciec przed światłem.
— Obudziłeś się, pijaku? — rozległ się głos żony. — Otwórz te swoje bezwstydne oczy, chcę w nie spojrzeć. Normalni faceci dają kwiaty, prezenty, a ty wczoraj spuściłeś się w trupa. Pamiętasz w ogóle, iż dziś święto?
Marek odsunął się do ściany i w końcu otworzył oczy. Przez wąskie szpary, jak przez strzelnice, dojrzał Kasię. Stała z rękami opartymi na biodrach, spoglądając na niego z góry.
— J-jakie święto? — искренне удивился Marek.
— Dzień Kobiet, o czym ty w ogóle mówisz? To ja powinnam świętować, a nie ty się upijać. Oczyby moje na ciebie nie patrzyły. I nie wstyd? Myślałam, iż usiądziemy we dwoje, wypijemy. Córka mi dobre wino przyniosła. Schowałam na specjalną okazję. A ty, darmozjadzie, znalazłeś i wysączyłeś sam. Wódki ci mało?
Marek nie zdążył się zasłonić, gdy kapciem, rzuconym wprawną ręką żony, dostał w czoło.
— Masz, proszę…
Od drugiego kapcia ukrył się pod kołdrą. Na szczęście to była tylko para. Wystawił nos z kryjówki.
— Kasiu, wybacz. Przysięgam, naprawię to — Marek beknął i próbował wstać, ale zaplątał się w poszewkę.
Żona machnęła ręką i zniknęła w kuchni. Stamtąd dobiegł dźwięk tłuczonych talerzy. Gdy zaczynała tak hałasować, oznaczało to, iż jest wściekła, a kłótnia potrwa długo.
Marek postanowił nie zaczepiać wściekłej żony i ulotnić się z domu póki czas. Przesunął się bokiem obok kuchni do łazienki. Chlusnął sobie zimną wodą w twarz, uwolnił kubek od szczoteczek, nalał wody i chciwie wypił. Mokrą dłonią przygładził przerzedzone włosy. Kasia wciąż grzmiała naczyniami.
Cicho wślizgnął się z powrotem do sypialni, ubrał się i wyszedł do przedpokoju. Wkładając buty, zachwiał się i o mało nie upadł. Na hałas wyjrzała Kasia.
— Gdzie się wybierasz, pijaku?
— Kasiu, zaraz wrócę… Szybko… — Marek zerwał kurtkę z wieszaka i tyłem wycofał się do drzwi.
— Stój! — warknęła Kasia i ruszyła w jego stronę z impetem, ale on już wyślizgnął się na klatkę i zatrzasnął drzwi przed nosem.
— Tylko wróć do domu, ja ci… — dobiegło zza drzwi.
Marek nie czekał na resztę i zbiegł po schodach.
Na zewnątrz świeciło słońce, z rynien spadała wesoła kapałka, a spod stopniałego śniegu wyłaniał się zniszczony asfalt. Mijali go mężczyźni z bukietami żonkili i tulipanów w dłoniach.
— Panie, może pan powiedzieć, która godzina? — zapytał przechodnia z puszystą gałązką mimoz.
— Czas na klin — rzucił mężczyzna przez ramię.
— Chętnie — mruknął Marek i ruszył dalej.
Chciał zapytać, gdzie kupił kwiaty, ale jakoś się przejęzyczył.
— Chłopaku, gdzie te kwiatki dostałeś? — zwrócił się do młodego chłopaka.
— Tam. — Machnął ręką za siebie.
— Aha — mruknął Marek i poszedł we wskazanym kierunku.
Wkrótce zobaczył kobietę przy skrzyżowaniu. Przy jej nogach stało pudełko, z którego wyłaniały się puszyste gałązki mimoz.
Przyspieszył. Strasznie chciał kupić kwiaty, żeby udobruchać Kasię, a jeżeli się uda — wyprosić upragnione sto gramów. Ale gdy podszedł, na dnie pudełka leżała tylko jedna wątła gałązka.
— Bierz, panie, oddam tanio — powiedziała kobieta, rzucając mu bystre spojrzenie.
— Chciałbym bukiet. Dla żony. Nic więcej nie ma?
— Nie ma — przedrzeźniła go. — Chcesz, poczekaj. Zaraz zadzwonię, przywiozą więcej.
Marek pomyślał, iż taką gałązką tylko Kasię obrazi. Skoro ciągle mijali go mężczyźni z kwiatami, to gdzieś jeszcze musiały być do kupienia. Ruszył dalej. Po drodze przypomniał sobie, iż warto sprawdzić kieszenie. Nie pamiętał, czy miał pieniądze. A Kasia mogła mu je zabrać, żeby nie pił.
Zatrzymał się i przeszukał kieszenie. Znalazł zmiętą stuzłotówkę. Nie miał pojęcia, ile kosztują kwiaty. Przy samochodzie stał tłumek ludzi. Gdy usłyszał cenę bukietu tulipanów, zrobiło mu się smutno.
— Jeden chcesz? — zapytał brodaty sprzedawca z wschodnim akcentem.
— Mam tyle. — Marek pokazał zgniecioną stówkę.
— Ech, za te pieniądze dam tylko jednego kwiatka. Chcesz?
Marek pomyślał, iż jeden tulipan, tak jak wątła gałązka mimoz, nie zmyje jego winy i odszedł.
Zaczął intensywnie myśleć, od kogo mógłby pożyczyć pieniądze. „Przecież Leszek winien mi pięć stówek! Niech odda dług” — zdecydował i powlókł się do jego domu. Co prawda pili razem, ale to Marek stawiał, więc jak by nie patrzeć, Leszek był dłużnikiem.
— Kto tam? — zapytała zza drzwi Zosia, żona Leszka.
Była wyjątkowo złośliwa i trzymała męża krótko. Gdy udało mu się wyrwać, odreagowywał do granic możliwości. Leszek nazywał ją za plecami Jędzą.
Marek przedstawił się, nachylając się do dziurki od klucza.
— Czego chcesz? — spytała Zosia.
— Leszka zawołaj. Winien mi pięć stówek. Potrzebuję pieniędzy.
Przyłapał uchem ciszę za drzwiami. Jędza pewnie przetrawiała informację.
— Zaraz ci dam, co nie uniesiesz! — wrzasnęła w końcu.
Marek odskoczył. Zaskoczył zamek, a w uchylonych drzwiach pojawiła się ręka z figą.
— Masz! — wrzasnęła Jędza.
Marek nie stracił głowy i szarpnął drzwi ku sobie. Zosia wyleciała na nieMarek złapał ją w ramionach, a gdy spojrzała na niego szeroko otwartymi oczami, pocałował ją w policzek i szepnął: „Wszystkiego najlepszego, kochanie”.