Miałam dziwny sen, w którym musiałam poprosić teściową o zwrot kluczy. Przestałam czuć się gospodynią we własnym domu.
Gdy się zgodziłam, żeby teściowa miała klucze do naszego mieszkania, choćby przez myśl mi nie przeszło, iż to może stać się problemem. Dopiero co wzięliśmy ślub, pełni byliśmy zapału i nadziei, zaczynaliśmy wspólne życie od nowa, wierząc, iż wszystko ułoży się dobrze, po ludzku, po rodzinnemu.
Mój mąż, Krzysztof, powiedział wtedy:
— Niech mama ma klucz. Na wszelki wypadek. Może zajdzie potrzeba podlewać kwiaty, odebrać paczkę…
Skinęłam głową. Chciałam pokazać, iż ufam, iż nie jestem z tych synowych, które od razu stawiają mury. Pragnęłam być otwarta, elastyczna, nowoczesna.
Na początku było tak, jak mówił. Teściowa pojawiała się rzadko, zawsze uprzedzała, przynosiła przetwory, pierogi, świeże ciasto. Uśmiechała się, pytała, czy czegoś nie potrzebujemy. Myślałam: „Niech będzie, dla niej to ważne, ja trochę się dostosuję”. choćby odpowiadałam jej szczerym uśmiechem — z potrzeby bycia dobrą.
Ale z każdym miesiącem te wizyty stawały się mniej przypadkowe, bardziej natrętne. W pewnym momencie przestała dzwonić przed przyjściem. Po prostu wkładała klucz do zamka i wchodziła. Kilka razy obudził mnie dźwięk garnków — teściowa była już w kuchni, coś smażyła, stukając i hałasując. Pewnego dnia wyszłam z sypialni w szlafroku, nieumyta, i zastałam ją z filiżanką herbaty na mojej kanapie.
— Upiekłam szarlotkę, pomyślałam, iż ci się przyda. Masz, poczęstuj się! — powiedziała, jakby nigdy nic.
Milczałam. Znowu. Bo „to przecież mama”, bo „ma dobre serce”, bo „nie wypada”. Mówiłam Krzysztofowi:
— Może powinniśmy z nią porozmawiać?…
A on tylko machał ręką:
— No co ty, nie przesadzaj. Takie mamy bywają. Ona przecież z dobrej woli…
A we mnie rosła cicha panika. Bo z każdym jej pojawieniem się moja przestrzeń kurczyła się. Przestawiała słoiki w szafkach: „Tak będzie lepiej”. Wyrzuciła moje stare przyprawy: „To już dawno przeterminowane”. Przyniosła swoje ręczniki — „lepiej mi się z nich korzysta” — a potem choćby kosmetyki: krem, szczotkę, pastę do zębów. Jakby to też było jej mieszkanie.
Czułam, iż tracę nie tylko spokój, ale i siebie. Miejsce, które miało być naszym gniazdem, stawało się jej dodatkowym pokojem. Byłam jak sublokatorka we własnym domu. A Krzysztof — ciągle z tym samym pobłażliwym spojrzeniem: „No, mamie nie wypada odmówić…”
Przełom nastąpił w sobotę. Obudziłam się wcześnie, zaparzyłam kawę, usiadłam w szlafroku przy oknie i myślałam: „Cisza, wreszcie mogę być sobą”. Podniosłam filiżankę — i usłyszałam zgrzyt klucza. Znów przyszła.
— Dzień dobry! — zawołała radośnie, mijając mnie z siatką. — Przyniosłam ci placek! Rozgrzeję ci kawałek!
Ale ja nie chciałam placka. Nie chciałam wizyt, troski, jej głosów i zapachów. Chciałam ciszy. Chciałam — pierwszy raz od dawna — decydować, kto i kiedy może wejść do mojego domu.
Tego samego wieczoru zebrałam się na odwagę. Zadzwoniłam do niej:
— Pani Danuto… proszę, oddajcie klucz. To dla mnie ważne.
W słuchawce zapadła cisza. W końcu usłyszałam cichy, zniszczony głos:
— Myślałam, iż mi ufacie…
Ale już się nie tłumaczyłam. Bo po raz pierwszy zrobiłam coś nie dla innych, ale dla siebie.
Następnego dnia wręczyła mi klucze. Patrzyła z urazą, z zimnem, z pytaniem w oczach. Ale ja, pierwszy raz spoglądając jej prosto w twarz, zrozumiałam — granica została postawiona. I nie pozwolę jej przekroczyć.
Teraz, gdy wracam z pracy i sama otwieram drzwi, wiem: w domu czeka na mnie tylko cisza. Moje rzeczy stoją tam, gdzie je zostawiłam. Moja filiżanka w kuchni. Moja muzyka z głośnika. Moje życie — bez naruszeń i nieproszonych gości.
Tak, bolało. Ale zrozumiałam: miłość nie usprawiedliwia wtargnięcia. choćby najbliżsi muszą wiedzieć, iż każdy ma swoją przestrzeń. W końcu znów czuję: to mój dom. A ja — jego gospodynią. I to uczucie jest warte wszystkiego.