„Problemy po przejściu na emeryturę: jak starość ujawnia nagromadzoną latami samotność”

newsempire24.com 2 tygodni temu

„Jak tylko przeszłam na emeryturę — zaczęły się problemy”: jak starość odsłania samotność, która dojrzewała latami

Mam sześćdziesiąt lat. I po raz pierwszy w życiu czuję, iż jakbym przestała istnieć — dla swoich dzieci, wnuków, byłego męża, choćby dla świata. Teoretycznie jestem. Istnieję. Chodzę do apteki, kupuję chleb, zamiatam podwórko pod oknem. Ale w środku — pustka, która staje się coraz wyraźniejsza z każdym rankiem, gdy nie muszę biec do pracy. Gdy nikt nie zadzwoni, by zapytać: „Mamo, jak się czujesz?”

Mieszkam sama. Już od wielu lat. Moje dzieci są dorosłe, mają swoje rodziny, żyją w innych miastach: syn w Poznaniu, córka w Krakowie. Wnuki rosną, prawie ich nie znam. Nie widzę, jak idą do szkoły, nie robię im szalików na drutach, nie opowiadam im bajek na dobranoc. Nigdy nie zaprosili mnie do siebie. Ani razu.

Pewnego dnia zapytałam córkę:

— Dlaczego nie chcesz, żebym przyjechała? Mogłabym pomóc z wnukami…

A ona odpowiedziała spokojnie, ale chłodno:

— Mamo, no wiesz… Mój mąż cię nie lubi. Ciągle się wtrącasz, masz swój sposób bycia…

Zamilkłam. Zrobiło mi się wstyd, przykro, boleśnie. Nie narzucałam się, tylko chciałam być blisko. A w odpowiedzi usłyszałam — „nie lubi”. Ani wnuki, ani dzieci. Jakby mnie wykreslili. choćby były mąż, który mieszka w sąsiedniej wsi, nie znajduje czasu w spotkanie. Raz do roku — krótkie życzenia na święta. Jakby robił łaskę.

Gdy przeszłam na emeryturę, myślałam: wreszcie czas dla siebie. Zaczęłabym robić na drutach, wychodziłabym na poranne spacery, zapisałabym się na kurs malarstwa, o którym zawsze marzyłam. Ale zamiast szczęścia przyszła niepewność.

Najpierw zaczęły mnie dręczyć dziwne ataki: raz serce, raz zawroty głowy, a czasem po prostu strach o życie, który ściska gardło bez ostrzeżenia. Chodziłam po lekarzach, robiłam badania, EKG, rezonans, ale wszystko było w normie. Jeden lekarz powiedział:

— To wszystko jest w pani głowie. Trzeba z kimś rozmawiać, mieć towarzystwo. Jest pani po prostu sama.

I to było naprawdę gorsze niż jakakolwiek diagnoza. Bo nie ma tabletki, która wyleczy samotność.

Czasem idę do sklepu tylko po to, by usłyszeć głos kasjerki. Czasem siedzę na ławce pod blokiem i udaję, iż czytam, żeby ktoś podszedł. Ale ludzie się spieszą. Wszyscy mają gdzieś biec. A ja — po prostu jestem. Siedzę, oddycham, wspominam…

Co zrobiłam nie tak w życiu? Dlaczego moi bliscy się ode mnie odwrócili? Przecież wychowałam ich sama. Ojciec odszedł wcześnie. Ciągnęłam dwójkę dzieci, pracowałam na dwie zmiany, gotowałam zupy, prasowałam mundurki, czuwałam nocami, gdy chorowali. Nie piłam, nie imprezowałam. Wszystko dla nich. A teraz — jestem niepotrzebna.

Może byłam za surowa? Może za bardzo kontrolowałam? Ale chciałam przecież dobrze. Żeby wyrośli na porządnych, odpowiedzialnych ludzi. Nie pozwoliłam im wchodzić w złe towarzystwo, nie dałam zmarnować sobie życia. A w końcu — zostałam sama.

Nie szukam litości. Po prostu chcę zrozumieć: czy naprawdę byłam tak złą matką? Czy to wszystko to po prostu znak czasu, gdy każdy ma swoje kredyty, szkoły, zajęcia dodatkowe… i nie ma miejsca dla mamy?

Czasem mi radzą: „Znajdź sobie mężczyznę. Zarejestruj się w Internecie”. Ale nie potrafię. Nie ufam. Tyle lat sama. Nie mam już siły, by się otwierać, zakochiwać, wpuszczać obcego do domu. I zdrowie już nie to.

Pracować też nie mogę. Wcześniej chociaż koledzy z pracy ratowali — pogadało się, pożartowało. Teraz cisza. Tak przytłaczająca, iż włączam telewizor, żeby chociaż czyjś głos dochodził.

Czasem myślę: może po prostu zniknę — i nikt choćby nie zauważy? Ani dzieci, ani były mąż, ani sąsiadka z trzeciego piętra. I robi mi się strasznie. Do łez.

Ale potem wstaję, idę do kuchni, zaparzam herbatę. Myślę: może jutro będzie lepiej. Może ktoś sobie przypomni. Zadzwoni. Napisze. Może jeszcze komuś jestem potrzebna.

Dopóki nadzieja żyje — żyję i ja.

Idź do oryginalnego materiału