Marzyłem o córce, a Bóg dał mi syna. I płakałem na jego ślubie…
Gdy wesele Krzysztofa i Kingi rozbrzmiewało gwarem, a goście wznosili toast za młodych, nikt nie zauważył mężczyzny w kącie sali, który ukradkiem ocierał łzy. To ja. Ojciec pana młodego — Jan Kowalski. Płakałem nie ze wzruszenia, ale z samotności, która nagle wydała mi się nieunikniona.
Kiedyś moja matka mawiała: „Syn to dla żony, córka dla ojca. jeżeli chcesz, by ktoś o tobie pamiętał, miej dziewczynkę”. Wówczas tylko machnąłem ręką — życie wydawało się długie, po co się spieszyć?
Od młodości wyobrażałem sobie córeczkę. Jak będę ją czesał, uczył jeździć na rowerze, opowiadał bajki. choćby imię wybrałem — Zosia. Kupiłem różowe śpioszki, prosiłem siostrę, by zachowała ubranka swoich dzieci — może się przydadzą.
Los zdecydował inaczej. Przyszedł na świat chłopiec. Krzysztof. Choć nie był żadną Zosią, miał wielkie, jasne oczy i miękkie włosy, które długo się kręciły. Patrzyłem na niego i myślałem: „Prawie jak dziewczynka…”.
Dopóki był mały, czasem brano go za córkę. Potem wyrósł, stał się mężczyzną — silnym, pewnym siebie. Ale serce miał miękkie i otwarte. Dumny byłem, choć gdzieś w środku żal tlił się nieustannie — a co, gdybym nie uciekł od żony, nie zostawił wszystkiego, gdy bałem się kolejnego dziecka? Może miałbym swoją Zosię…
Gdy Krzysztof przyprowadził Kingę, od razu zrozumiałem. Ich spojrzenia, śmiech, sposób, w jaki trzymali się za ręce — to była prawdziwa miłość. Chciałem powiedzieć coś ważnego, ale wyszeptałem tylko: „Nie wracajcie za późno…”.
Syn skinął głową, ale w jego oczach widziałem już decyzję: to nie był chłopiec. To był mężczyzna, który wybierał własną drogę.
Gdy pół roku później oznajmił, iż bierze ślub, brakowało mi tchu.
— Poczekajcie choć do obrony dyplomu — próbowałem przekonać.
— Tato, miłość nie czeka — uśmiechnął się. — Z Kingą mogę góry przenosić.
Wesele było huczne, pełne muzyki i tańców. A ja siedziałem z boku, patrząc na swojego syna. Nie na małego chłopca z loczkami, ale na dorosłego mężczyznę, który odchodzi w swoje życie.
Kinga to zauważyła. Podeszła, kładąc dłoń na moim ramieniu:
— Janie, wszystko w porządku?
— Tak, córeczko… To tylko emocje — odwróciłem wzrok.
Nie dała za wygraną. W końcu wyznałem — o marzeniach o Zosi, o lęku przed samotnością, o tym, jak ciężko być ojcem samego syna. Kinga słuchała, a potem przytuliła mnie mocno.
— Zostań moim tatą — szepnęła. — Bardzo bym tego chciała.
Od tamtej chwili wszystko się zmieniło. Wynajęli mieszkanie, potem kupili własne. Zawsze zapraszali mnie na święta, weekendy. Kinga często dzwoniła, pytała o radę. A potem… urodziła się wnuczka. Ta sama kręcona, urocza Zosia z moich snów.
Gdy pierwszy raz wziąłem ją na ręce, łzy popłynęły same. Tym razem ze szczęścia. Kinga, widząc to, szepnęła: „Jesteś dziadkiem. Kochamy cię”.
Minęły lata. Krzysztof zrobił karierę, Kinga otworzyła własny sklep, a ja zamieszkałem z nimi. Duże mieszkanie, własny pokój, codzienna bliskość — wszystko, czego starszy człowiek może pragnąć.
Dziś z uśmiechem wspominam tamten ślub i swoje łzy. Często siedzę z sąsiadami na ławce — jeden ma córkę w Kanadzie, która dzwoni raz na miesiąc, drugi dwóch synów, a ci odwiedzają go codziennie.
— Nie ważne, czy to syn, czy córka — mówię im. — Ważne, jak wychowasz. Ja chciałem córkę… A dostałem syna. I córkę w prezencie. Dziękuję Ci, Boże.
Patrząc, jak Zosia bawi się w piaskownicy, myślę o swojej matce: „Myliłaś się. Syn też może być dla ojca… jeżeli tylko pozwoli mu się kochać”.