Pozwałam swojego syna i wyrzuciłam go z mieszkania

newsempire24.com 21 godzin temu

Barbara obudziła się od huku. Znów. Coś spadło, stłukło się, rozleciało. Zegar wskazywał wpół do siódmej rano. Niedziela, cholera. Jeden jedyny dzień, kiedy można było pospać choćby do ósmej.

— Matka! — wrzeszczał Marek z kuchni. — Gdzie jest mój kubek? Znowu wszystko poprzenosiłaś!

Pięćdziesiąt dwa lata. Wstała z łóżka, narzuciła szlafrok. W lustrze – zmęczona twarz kobiety, która zapomniała, kiedy ostatnio się wyspała. Siwe włosy z odrostami, sińce pod oczami. Kiedy tak się postarzała?

— Idę, idę — mruknęła i powlokła się do kuchni.

Marek stał pośrodku chaosu. Na podłodze leżały odłamki talerza, pewnie tego, który rzucił w poszukiwaniu swojego “świętego” kubka. Dwadzieścia pięć lat, metr osiemdziesiąt wzrostu, szerokie barki. A zachowuje się jak rozkapryszony trzylatek.

— Oto twój kubek — Barbara wyjęła z suszarkarki niebieski kubek z napisem “Najlepszy Syn”.

Kupiła go dawno temu, jakieś siedem lat temu. Wtedy jeszcze wierzyła, iż opamięta się, znajdzie pracę, zacznie żyć po ludzku. Teraz ten napis wydawał się kpiną.

— I po co go tam włożyłaś?! Mówiłem – mój kubek ma stać na stole!

— Marku, umyłam naczynia przed snem…

— Nie Marku! Marek! Ile razy mam powtarzać?!

Wyrwał kubek z jej rąk, nalał do niego resztki wczorajszej herbaty z czajnika. Barbara patrzyła na odłamki i myślała – znowu sprzątać. Znowu kupować nowy talerz. Znowu znosić.

— Mamo, co się stało? — w drzwiach stanęła Ewa. Drobną, wytarta pidżamka. Dziewiętnaście lat, a wygląda na szesnaście. Studiuje pedagogikę, marzy o pracy z dziećmi. jeżeli skończy studia. jeżeli wytrzyma tę atmosferę w domu.

— Nic, córeczko. Talerz się stłukł.

— Sam się stłukł, co? — prychnął Marek. — Sam wziął i spadł.

Ewa w milczeniu sięgnęła po szczotkę i zaczęła zamiatać. Zwyczajnie, jakby tłuczone talerze o poranku były normą.

— Nie ruszaj! — warknął Marek. — Nikt cię nie prosił!

— To kto posprząta? — cicho spytała Ewa.

— Nie twoja sprawa!

Barbara usiadła przy stole, oparła głowę na dłoniach. Boże, ile jeszcze? Ile zniesie tych krzyków, awantur, tej… wojny we własnym domu?

Dziesięć lat temu umarł Andrzej. Jej mąż, ojciec dzieci. Serce nie wytrzymało. A może po prostu nie chciał już żyć w tym szaleństwie. Wtedy Marek jeszcze chodził do technikum. Prawda, iż po pół roku rzucił. Stwierdził – nie podoba mu się. Zatrudnił się w sklepie – wytrzymał dwa tygodnie. Zwolnił się, bo szef był „debilny”. Potem była budowa – też nie dla niego. Koledzy „kretyni”. Myjnia samochodowa – właściciel „skurwysyn”. I tak rok za rokiem. Najpierw Barbara miała nadzieję, iż się odnajdzie. Potem prosiła, żeby chociaż spróbował. Potem błagała. Potem po prostu się pogodziła.

A on robił się coraz bardziej wściekły. Na cały świat, na życie, na nią i Ewę. Ale najbardziej – na matkę. To ona była winna, iż jest nieudacznikiem. To ona źle go wychowała. To ona miała go utrzymywać, karmić, ubierać.

— Matka, a co na śniadanie? — Marek walnął się na krzesło.

— Jajecznica, owsianka…

— Znowu owsianka! Mam dość tej brei! Kup normalne płatki!

— Marku, wczoraj kupiliśmy płatki. Zjadłeś je w dwa dni.

— To kup więcej!

— Za co? Wypłatę dostanę dopiero za tydzień.

— To twoje problemy!

Barbara wstała, otworzyła lodówkę. Pół paczki twarogu, trzy jajka, kawałek chleba. Do wypłaty siedem dni. Ewa próbuje dorabiać – roznosi ulotki w weekendy. Sto złotych za dzień. Właśnie tyle, by starczyło na bilety i obiady na uczelni.

— Mogę zrobić jajecznicę — powiedziała.

— Z boczkiem!

— Nie ma boczku.

— To nie trzeba! Mam dość tego żebraczego stołu!

Wstał, kopnął krzesło. Z hukiem przewróciło się.

— Marek, nie rób tego — cicho poprosiła Ewa.

— A ty się nie wtrącaj! — odwrócił się do siostry. — Myślisz, iż jesteś lepsza? Z tym swoim idiotycznym studium?!

— Nic takiego nie myślę…

— Myślisz! Patrzysz na mnie jak na… jak na…

— Marek, uspokój się — Barbara wstała między dzieci.

— A ty się zamknij! Macie mnie dość! Żyję jak w więzieniu! W tej przeklętej norze!

— Nikt cię tu siłą nie trzyma — wyrwało się Barbarze.

Marek zastygł. Powoli odwrócił się do matki.

— Co powiedziałaś?

— Nic. Nic nie powiedziałam.

— Powiedziałaś, iż nikt mnie nie trzyma? Sugerujesz, iż mam się wyprowadzić?

— Marku…

— Odpowiadaj! Chcesz, żebym się wyniósł?

Barbara milczała. A przecież chciała. Boże, jak chciała! Obudzić się rano w ciszy. Nie wzdrygać przy każdym dźwięku. Nie chodzić na palcach we własnym domu.

— Milczysz? To wiedz – nigdzie nie idę! To też moje mieszkanie! Jestem tu zameldowany!

— Mieszkanie jest sprywatyzowane na mnie — cicho powiedziała Barbara.

— I co z tego? Jestem twoim synem! Mam prawa!

— Masz obowiązki — niespodziewanie dla samej siebie odparła. — Jesteś dorosłym mężczyzną. Masz dwadzieścia pięć lat.

— No i zaczyna się! — Marek uderzył pięścią w stół. — To ja jestem złym synem! To ja jestem darmozjadem! Ja…

— Krzyczysz na mnie codziennie! — Barbara poczuła, jak coś w niej pęka. — Nic nie robisz! Żyjesz na mój koszt, a jeszcze mnie obwiniasz!

— Zamknij się!

— Nie zamknę się! Mam dość! Rozumiesz? Dość! Mam pięćdziesiąt dwa lata, pracuję od rana do nocy, żeby wyżywić dwoje dorosłych dzieci!

— Jedno się uczy i pomaga — wtrąciła Ewa. — A drugie…

— Zamknij się! — Marek postąpił krok w stronę siostry.

— NIE WAŻ SIĘ! — krzyknęła Barbara. — Nie waż się na nią krzyczeć!

— A co mi zrobisz? Wezw— Myśl sobie, co chcesz — powiedziała Barbara, otwierając drzwi na oścież — jutro o tej porze będziesz miał godzinę, żeby zabrać swoje rzeczy i wynieść się stąd na zawsze.

Idź do oryginalnego materiału