Poślubiłam synusia mamusi. Teraz wszystko musi być 'jak u mamy’ — już dłużej tego nie zniosę!

twojacena.pl 1 dzień temu

Dziś zapisuję te słowa, żeby uporządkować myśli. Nie wiem, jak mogłam tego nie zauważyć. Za solidną powierzchownością i trzydziestoma ośmioma latami kryl się typowy „maminsynek”. Z pozoru dorosły mężczyzna, zdecydowany, choćby charyzmatyczny. Po rozwodzie, mieszkał osobno, swoją kawalerkę wynajmował. Myślałam – dojrzały. Okazało się, iż dojrzałość była tylko na pokaz.

Ja też mam za sobą nieudane małżeństwo – pierwszy mąż całe dnie spędzał przed komputerem, choćby nie szukał pracy. Po nim postanowiłam: następny musi być starszy. Ale wiek to nie gwarancja dojrzałości.

Poznałam go przez… jego matkę. Pracowałam wtedy tymczasowo w sklepie, była naszą stałą klientką – miła, ciepła, zawsze uśmiechnięta. Mówiła: „Żebym miała taką synową jak ty”. Potem zaczął przychodzić jej syn, zalecał się wzorowo. Uwierzyłam w tę opiekuńczość, w stabilność, w bezpieczeństwo. Wzięliśmy ślub, wprowadziliśmy się do jego starego mieszkania.

Pierwszy szok – wnętrze. Wszystko wyglądało jak z lat 70.: dywany na ścianach, kryształy w witrynie, meble z epoki. Ostrożnie zaproponowałam: „Może odświeżymy? Choćby mały remont?” A on na to: „Co ty, to wszystko mama wybierała. Szkoda wyrzucać!” choćby dywan ze ściany zdjęliśmy po małej wojnie. Krzyczał, jakbym wyrywała serce jego matce.

Potem było tylko gorzej. Nie wolno używać naczyń z szafki, bo „teraz tak dobrych nie robią”. Powtarzał zdania matki słowo w słowo. I oczywiście, ona zaczęła przychodzić coraz częściej. Oczywiście za jego zaproszeniem.

Od progu leciały nauki: dlaczego odkurzacz, a nie miotła? Po co zdjęliśmy dywan? I przede wszystkim – „w domu ma być tak, jak u mnie, wtedy synowi będzie lepiej”. Potem przyszła kolej na kuchnię. „Ty barszczu nie tak gotujesz! Mój syn jada tylko z zasmażką i na tłusto”. Pewnego dnia nie wytrzymałam: „A potem będziecie biegać po lekarzach? To nie jedzenie, tylko seteść do kłopotów!”

Spróbowałam wymienić meble – teściowa przypomniała: „Przyszłaś tutaj z pustymi rękami!” Czy powinnam była przynieść własną ściankę? Pracuję, co prawda na razie jako sprzedawczyni, ale się staram i planuję lepszą posadę. Mąż też nieźle zarabia. Dlaczego nie mam prawa decydować w tym domu?

A on… Coraz bardziej upodabnia się do matki. Niedawno seteocko rzucił: „Może zaczniesz oglądać seriale, żeby mama miała z kim porozmawiać?” Nieprawdopodobne. Telewizora nie włączam, i tak spędzam z nią masę czasu – przychodzi codziennie jak w zegarku. Opowiada, iż źle prasuję, źle myję podłogę, źle zamykam szafki.

Nie powiem, iż jest zła. Wcale nie. Po seteocku… za bardzo. Zbyt natrętna, zbyt kontrolująca. Najgorsze, iż mąż nie widzi w tym problemu. Uważa to za normę. A ja nie chcę tak żyć. Nie chcę stać się kopią jego matki. Chcę żyć po swojemu, urządzać dom według własnych zasad.

Tak, mieszkanie nie jest moje. Tak, nie wkładałam w nie pieniędzy. Ale włożyłam tu duszę. I nie zamierzam robić z życia filii muzeum PRL-u pod dyktando teściowej.

Chcę dzieci. Ale nie chcę, żeby moje dziecko widziało taki model rodziny. Nie chcę, żeby wyrosło pod matczynym dyktatem, jak mój mąż. To już nie chłopiec. Czas zrozumieć: ożenił się – niech się usamodzielni. A jeżeli nie… może sama powinnam się uniezależnić. Póki nie jest za późno.

Dziś wiem: miłość nie wystarczy, gdy jeden wciąż żyje pod kloszem, a drugi chce oddychać wolnością.

Idź do oryginalnego materiału