— Porozmawiaj z nim, Kasia… A może z nią? Albo po prostu ze sobą?
— Kasia, proszę cię… On się tam zabije! — głos matki drżał od płaczu.
— Mamo, skąd ci to przyszło do głowy?
— Przecież wiesz! On jest dla mnie jeszcze dzieckiem! — niemal krzyknęła Hanna Piotrowska.
— Ma dwadzieścia pięć lat. Za miesiąc. Dziecko… — Kasia powstrzymała się i, by nie krzyczeć w słuchawkę, cicho westchnęła. — Dobrze. Zadzwonię do niego…
Rozłączyła się i przygryzła wargę.
„Marcin, Marcin… Tylko o nim i rozmowy. A ja? Ja jestem tylko tłem, statystą w czyjejś dramie. Kasia jest dorosła, Kasia sobie poradzi, Kasia nie płacze, więc i nie cierpi. Nikt mnie nie pyta — jak się mam, co u mnie słychać…”
— To zaczęło się po śmierci taty — opowiadała Kasia przyjaciółce Ewie, mieszając łyżeczką w filiżance kawy.
— Żałoba, stres, tęsknota — skinęła Ewa. — Ale minęły już dwa lata…
— Właśnie! A ona zdaje się uczepiła Marcina jak ostatniej deski ratunku. Teraz tylko on się dla niej liczy. Jakby jej życie się wyzerowało.
— A ty?
— A ja? — Kasia uśmiechnęła się gorzko. — Jestem blisko, ale się nie liczę. Z bratem ma jakąś szczególną więź. Niechby, gdyby nie to, iż przeradza się to w chorobliwą obsesję. Jest ode mnie tylko dwa lata młodszy, a ona traktuje go jak niemowlę: nakarmi, otuli, myśli odgadnie…
— Pewnie podobny do taty?
— Wszyscy byli do niego podobni — i Marcin, i zdjęcia taty z czasów szkolnych. Tylko ja, widocznie, mam inne DNA.
Kasia miała dwadzieścia siedem lat. Pracowała w kancelarii prawnej, wynajmowała kawalerkę w starej kamienicy niedaleko metra Politechnika. W sprawach sercowych było… spokojnie. Po kilku nieudanych związkach postanowiła zrobić przerwę i skupić się na sobie.
Marcin był inny. Od zawsze — ospały, rozkojarzony, unikający wysiłku. Szkołę skończył z trudem, poszedł tam, gdzie „nie trzeba matmy”. Tata jeszcze wtedy żył, porozmawiał męsko i chłopak, choć niechętnie, jakoś się zdecydował.
Potem — śmierć ojca. Nagła, bolesna. Mama jakby pękła na pół. Chorowała, chodziła do lekarzy, płakała, łykała leki, modliła się. Praca ledwo się trzymała. A w tym wszystkim Marcin — jedyna pociecha.
Chłopiec-pocieszyciel. Choć chłopiec od dawna dorosły.
Znalazł pracę. Pieniędzy do domu nie przynosił, ale na kolację przychodził, a potem — w fotel, do komputera. Tam było jego życie. Ale coś się zmieniło, gdy pojawiła się w nim Ania.
Na Nowy Rok Kasia przyjechała do matki. Marcin, z oczami w telefonie, pisał wiadomości. Uśmiechał się głupio, mamrotał coś bez związku. Kasia zrozumiała — miłość. choćby się ucieszyła.
Ale mama była spięta.
— Żebyś go widziała! — lamentowała Hanna Piotrowska, gdy zostały same w kuchni. — Wcześniej z łóżka nie dało się go wyciągnąć, a teraz haruje jak koń. W weekendy dorabia, wieczorami zostaje w pracy. Wszystko dla Ani! Wszystko dla „przyszłości”. Pierścionek chce jej kupić, kwiaty, restauracje… choćby oszczędzać zaczął! Nie chce, mówi, z pustymi rękami przychodzić…
— Mamo, i co w tym złego, iż chce być dorosły? — Kasia patrzyła na matkę ze zdziwieniem. — Przecież zawsze tego chciałaś.
— Ale nie tak! Gdzie oni tylko nie jeżdżą! Góry, kajaki… Jakiś ekstremalny sport! A jeżeli coś się stanie? Zostanę sama…
— Mamo, nie można trzymać człowieka w próżni — Kasia pokręciła głową. — On żyje. To normalne.
Minęło trochę czasu. Kasia siedziała w kawiarni na lunchu, widelcem mieszała w barszczu, gdy telefon rozbłysnął — „Mama”. Westchnęła i odebrała.
— Nie nocował w domu, Kasia! Rozumiesz?! Pojechał do niej, uprzedził, oczywiście, ale miałam nadzieję, iż nie zostanie…
— Mamo, ma prawie dwadzieścia pięć lat. Jest dorosły. To normalne, iż ma związek…
— Dla mnie on jest dzieckiem! Nie spałam całą noc. Porozmawiaj z nim, błagam. Mnie nie słucha. A ciebie — posłucha.
Kasia westchnęła. Obiecała, oczywiście. Ale pomyślała — czy warto? Może nie powinna mówić jak starsza siostra, ale jak dorosła do dorosłego. Albo wcale — on sobie poradzi.
Potem nadeszły nowe tematy. Konie. Rajdy. Katastrofy wymyślone przez matczyną wyobraźnię.
— Złamię kark! — płakała matka przez telefon. — Albo kręgosłup! Niech ta Ania sama jeździ. Po co on?!
A potem — wyprawa. Jesienna. Z namiotami i wspinaczką.
— Odmrozi sobie wszystko! — krzyczała Hanna Piotrowska. — Ma słabą odporność! A jeżeli niedźwiedź? A kleszcz? Kasia, porozmawiaj z nim. Tylko na ciebie słucha!
— Wiesz — poskarżyła się Kasia przyjaciółce Ewie — już nie jestem siostrą, tylko pośrednikiem między dwoma frontami. Mama mówi — przekaż mu. On mówi — przekaż mamie. A ja — w środku!
— Może rzeczywiście niedługo się wyprowadzi? — zamyśliła się Ewa.
— Powiedziałam mu: ożeń się i wyjedź. Daleko. Odpocznij. Od niej.
A potem nastała cisza.
Mama przestała dzwonić. Nie prosiła, by rozmawiała, nie narzekała. Kasia choćby się przestraszyła. Zadzwoniła sama.
— Jak się masz, mamo?
— Wszystko w porzą— W porządku, córeczko, tylko Marcin z Anią się rozstali — ona… ochłodła, jest teraz z kimś innym, a on bardzo to przeżywa.
Kasia spojrzała przez okno, gdzie wiatr kołysał gałęziami drzew, i pomyślała, iż każda miłość kiedyś się kończy — jedne pozostawiają blizny, a inne uczą, jak żyć dalej.