Podróż marzeń: przez ból ku wolności

newsempire24.com 22 godzin temu

Marzenie na kołach: droga przez ból i wolność

Halina i Wojciech, mieszkający w małym miasteczku na obrzeżach Bydgoszczy, w końcu spełnili swoje długo wyczekiwane marzenie. Latami oszczędzali, odmawiając sobie małych i dużych przyjemności, sprzedawali warzywa z działki, podejmowali się dorywczych prac. Łączył ich jeden cel: kupić solidny samochód i wyruszyć w podróż, o której marzyli od dnia ślubu.

I oto marzenie się spełniło! W garażu obok wysłużonej “Syrenki” stanął lśniący czarny SUV. Wojciech, promieniejąc z dumy, krążył wokół, delikatnie dotykając wypolerowanego nadwozia, jakby bał się spłoszyć cud. Halina siedziała na fotelu pasażera, z zamkniętymi oczami, wyobrażając sobie odległe horyzonty, które wraz z mężem tak długo pragnęli zobaczyć.

Trasa była zaplanowana co do godziny już lata temu. Wojciech obliczył spalanie, zaznaczył stacje benzynowe i kempingi, rozplanował każdy dzień podróży z uwzględnieniem postojów na odpoczynek. Zajął się całą techniczną stroną: drogą, serwisem auta, wyborem trasy. Halina natomiast przygotowała listę kawiarni i restauracji, w których mieli spróbować lokalnych przysmaków. Przejrzała każdą atrakcję po drodze: gdzie zrobić zdjęcie, co zobaczyć, jakie muzea odwiedzić. Ich przygotowania były bezbłędne, jakby szykowali się na wyprawę życia.

O swoim marzeniu nie powiedzieli ani córce, ani zięciowi. To było ich osobiste, intymne pragnienie, wspólny sekret. Po co wciągać dzieci?

Lato miało się ku końcowi. Pozostało tylko dokończyć ostatnie sprawy na działce, i można było wyruszyć w drogę. Tego dnia zamknęli sezon: odcięli wodę, schowali narzędzia, zapakowali słoiki z przetworami, jabłka i marchewki do bagażnika starej “Syrenki”. Dwadzieścia kilometrów do miasta minęło w mgnieniu oka. Wojciech cicho nucił ulubioną melodię, a Halina, z uśmiechem na twarzy, patrzyła przez okno, wyczekując ich wielkiej przygody.

Nagle piosenka urwała się. Wojciech kurczowo złapał kierownicę, twarz mu zbladła, a on gwałtownie wcisnął hamulec. Auto wpadło w poślizg, pas bezpieczeństwa wbił się Halinie w klatkę piersiową. Wojciech osunął się bezwładnie na kierownicę. Zamarła, nie mogąc się ruszyć, a potem z krzykiem rzuciła się ku niemu. Nie oddychał. Jej palce drżały, serce waliło, umysł odmawiał zrozumienia, co się stało.

Halina zadzwoniła po pogotowie, chwyciła butelkę wody, zmoczyła chusteczkę, próbując go ocucić. Ale nie reagował. Lekarze, którzy przyjechali po kilku minutach, potwierdzili najgorsze: Wojciech nie żyje. Mówili coś o sercu, ale jej słowa tonęły w dźwięcznej pustce. Przyjechała policja, córka z zięciem. Zadawali pytania, składali kondolencje. Córka szlochała, a Halina siedziała na fotelu pasażera, jak skamieniała, patrząc, jak zabierają ciało jej Wojtka.

Następne dni przeszły jak we mgle. Halina poruszała się automatycznie: szła tam, gdzie ją prowadzono, robiła, co kazano, kiwała głową, gdy było trzeba. Nie płakała — łzy jakby wyschły w środku. Jej dusza zdawała się umrzeć razem z mężem, zostawiając tylko pustą skorupę zamkniętą w czterech ścianach mieszkania.

Tak minęło dziewięć dni, czterdzieści, trzy miesiące. Córka Kinga przychodziła, przynosiła zakupy, próbowała zagadać, ale matka milczała, oderwana, jak duch.

Pewnego dnia Kinga niespodziewanie zapytała:

— Mamo, a czyj samochód stoi w naszym garażu?

— Wojtek kupi… — zaczęła Halina, ale głos jej się załamał.

Wtedy wspomnienia runęły jak lawina: kupno auta, zachwyt Wojtka, jego głośny śmiech, ich plany. Odechciało się jej oddychać, łzy wypaliły oczy. Zaczęła szlochać, po raz pierwszy od miesięcy, nie słysząc pytań córki: „Tata kupił? Kiedy? Dlaczego nie powiedzieliście? Za jakie pieniądze?” Pytania sypały się gradem, ale Halina nie potrafiła odpowiedzieć — płakała w niebogłosy, uświadamiając sobie, iż już nigdy nie zobaczy jego uśmiechu, nie usłyszy głosu, nie poczuje ciepła jego dłoni.

Płakała cały dzień i prawie całą noc. Zasnęła nad ranem, a obudziwszy się, zrozumiała: trzeba żyć dalej. Bez niego. Będzie ciężko, może nie do zniesienia, ale trzeba.

Nadeszła wiosna. Halina zaczęła się pakować na działkę. Może z przyzwyczajenia, może po to, by zająć się czymś, by nie utonąć w pustce. W plecaku Wojtka — nie ruszała go od tamtego dnia — znalazła znaną teczkę. Czarną, wytartą, z ich marzeniem w środku.

Otworzyła. Serce zabiło tak, jakby chciało wyskoczyć z piersi, a potem ścisnęło się w kulkę. „Jakie teraz marzenie? Nie ma marzenia!” — pomyślała z bólem, zatrzaskując teczkę. Chciała ją schować jak najdalej, ale zamiast tego wsunęła do torby.

Na działkę pojechała pociągiem. Zięć obiecywał, iż będzie woził ich SUV-em, ale plątały go sprawy, i Halina nie miała pretensji. Rozumiała: młodzi mają swoje życie. A auto? Niech będzie ich. Dla niej już niepotrzebne.

Wieczorem, siedząc w ciszy domku, przypomniała sobie o teczce. Wyjęła ją, otworzyła — i natychmiast zamknęła. To bolało. Następnego dnia znów nie wytrzymała, zaczęła kartkować. Potem czytać. I tak każdego wieczora. Odnajdywała notatki Wojtka, jego staranne zapiski o trasie, stacjach, kempingach. Z każdym dniem ból stawał się cichszy, a w sercu zapalała się iskra. Czuła, jakby był obok, i znów razem planowali podróż.

Pod koniec lata Halina ożyła. Wiedziała, co robić. Po powrocie do miasta zapisała się na kurs prawa jazdy — nie zwykły, ale ekstremalny. Samotna podróż to poważna sprawa. Młody instruktor patrzył na nią sceptycznie, ale ona, jak uparta uczennica, uczyła się, ściskając kierownicę, aż dłonie trzęsły się z wysiłku.

I udało się! Prawo jazdy było w jej kieszeni.

Pewnego wieczoru Halina przyszła do domu córKinga i jej mąż wybiegli na podwórko, ale Halina już ruszyła w długo wyczekiwaną podróż, kierując się ku pierwszej miejscowości z ich wspólnego planu.

Idź do oryginalnego materiału