Znaleźli pod dębem: jak dwóch chłopców stało się naszymi synami
— Mamy teraz dwójkę nowych dzieci. Znalazłem ich w lesie pod starym dębem. Będziemy ich wychowywać jak własnych — głos Krzysztofa brzmiał dziwnie przytłumionie, jakby przedzierał się przez warstę wody.
Anna zastygła przy kuchence. Z garnka unosiła się para, wypełniając okno mgłą. Za zaparowaną szybą dostrzegła sylwetkę męża z dwiema zawiniętymi paczkami w dłoniach.
— Co powiedziałeś? — postawiła powoli kubek na stole. — Jakie dzieci?
Drzwi otworzyły się gwałtownie. Krzysztof wszedł do kuchni, rozczochrany, w kurtce obsypanej igłami świerkowymi. W ramionach trzymał dwóch chłopców owiniętych w stary wełniany koc. Jeden zaciskał w dłoniach wytartego pluszowego królika, drugi spał.
— Po prostu siedzieli pod dębem, jakby na kogoś czekali — szepnął Krzysztof, osuwając się na krzesło. — Wokół ani żywej duszy. Tylko ślady dorosłych, prowadzące w stronę bagna.
Anna podeszła bliżej. Jeden z chłopców otworzył oczy — ciemne, jasne. Czoło miał gorące, ale wzrok pełen zrozumienia.
— Co ty narobiłeś, Krzysiu? — wyszeptała.
W sypialni rozległ się szelest. Sześcioletnia Kinga, ich córka, wyszła na korytarz, przecierając oczy. — Mama, kto to?
— To… — Anna zawahała się.
— To Tymek i Sławek — pewnie odpowiedział Krzysztof. — Od dziś będą z nami mieszkać.
Kinga podeszła ostrożnie, wyciągając szyję. — Mogę ich przytulić?
Anna skinęła głową. Słowa utknęły jej w gardle.
Dni płynęły w nieprzerwanym strumieniu trosk. Chłopcy okazali się młodsi od Kingi — mieli po trzy, cztery lata. Bali się głośnych dźwięków, nie jedli mięsa, Sławek chował się za piecem, a Tymek płakał przez sen.
— Trzeba powiadomić opiekę społeczną — powiedziała pielęgniarka Nina, która przyszła obejrzeć dzieci. — Może ktoś ich szuka.
— Nikt ich nie szuka — ostro odparł Krzysztof. — Ślady prowadziły na bagna. To wszystko, co trzeba wiedzieć.
— Ludzie plotkują, Krzysiu. Po co ci dodatkowe gęby do wykarmienia? Przecież masz już… — Spojrzała na Annę.
— Kończ to — głos Anny brzmiał jak ostrze. — Co już mamy?
— Nie mieszkacie nad morzem — mruknęła Nina, odwracając się.
Nocami Anna stała przy oknie. W ciemności kołysały się czubki sosen. W pokoju dzieci spała trójka: Kinga obejmowała chłopców, jakby ich chroniła.
— Nie śpisz? — Krzysztof objął żonę od tyłu.
— Wspominam.
Zrozumiał, o czym myśli. Cztery lata temu, gdy wprowadzili się do tego domu na skraju lasu, stracili dziecko. Szybko, niemal niezauważenie. Potem już nie mieli dzieci.
— Skoro udało ci się ich podnieść — Anna odwróciła się do męża — to znaczy, iż ja nie mogę ich puścić.
Nie odpowiedział. Zapatrzył się w stronę lasu, gdzie pod dębem zaczęła się ich nowa historia.
Po tygodniu chłopcy przestali się chować. Tymek nauczył Kingę lepić babki z piasku. Sławek głaskał sąsiedzkiego psa.
— Jak twoje własne — śmiała się sąsiadka. — Zwłaszcza ten z dołeczkiem na brodzie. Twoja kopia.
Krzysztof milczał. Ale wieczorem usiadł z dziećmi i zaczął opowiadać bajkę. Jego głos był cichy jak leśny strumyk.
Dom stał się głośniejszy, pełen zamieszania, ale i życia.
Minęło sześć lat. Jesień znów pomalowała las. Dom oplatał dziki chmiel, koło łaźni wyrósł krzak rokitnika.
— Znowu dręczą — rzucił plecak Tymek. — Mówią, iż nie jesteśmy prawdziwi.
— Dostał w nos? — odwróciła się Kinga.
— Sławek dał. A potem siedział pod drzewem do wieczora.
Krzysztof wszedł, otrzepując deszcz z kurtki. — Znowu się biłeś?
— Złoiłem skórę Tomkowi Kowalskiemu — przytaknął Tymek. — Powiedział, iż nie mamy nazwiska.
Krzysztof nie odpowiedział. Każdego ranka woził dzieci przez las do szkoły. Zimą wyciągali samochód ze zasp, wiosną grzęźli w błocie.
— Szkoła hartuje — cicho powiedział.
— To nie hartowanie, to znęcanie — pojawiła się Anna. — Boli mnie to patrzeć.
Sławek wszedł ostatni, z siniakami na rękach.
— Już nie będę — szepnął.
— Będziesz — Krzysztof położył dłoń na jego głowie. — jeżeli cię krzyż— Będziesz — jak trzeba, bo rodzina trzyma się razem.