Znaleźli pod dębem: jak dwóch chłopców stało się naszymi synami
— Mamy teraz dwójkę nowych dzieci. Znalazłem ich w lesie pod starym dębem. Będziemy ich wychowywać jak swoje — głos Wojtka brzmiał dziwnie głucho, jakby przedzierał się przez warstwy wody.
Magda zastygła przy kuchni. Z garnka kłębiła się para, zasnuwając okno. Za zaparowaną szybą dostrzegła męską sylwetkę z dwoma zawiniątkami w rękach.
— Co powiedziałeś? — postawiła powoli kubek na stole. — Jakie jeszcze dzieci?
Drzwi otworzyły się gwałtownie. Wojtek wszedł do kuchni, rozczochrany, w kurtce usianej igłami świerkowymi. W jego ramionach dwaj chłopcy, owinięci w stary, wełniany koc. Jeden kurczowo ściskał w dłoniach wytartego pluszowego misia, drugi spał.
— Po prostu siedzieli pod dębem, jakby na kogoś czekali — szepnął Wojtek, osuwając się na krzesło. — Wokół ani żywej duszy. Tylko ślady dorosłych, prowadzące w stronę bagna.
Magda podeszła bliżej. Jeden z chłopców otworzył oczy — ciemne, jasne. Czoło gorące, ale wzrok — pełen świadomości.
— Co ty narobiłeś, Wojtek? — wyszeptała.
W sypialni dał się słyszeć szelest. Sześcioletnia Kinga, ich córka, wyszła na korytarz, przecierając oczy. — Mamo, kto to?
— To… — Magda zawahała się.
— To Bartek i Kuba — stanowczo odpowiedział Wojtek. — od dzisiaj będą z nami mieszkać.
Kinga podeszła bliżej, ostrożnie wyciągając szyję. — Mogę ich przytulić?
Magda skinęła głową. Słowa utknęły jej w gardle.
Dni popłynęły nieprzerwanym strumieniem trosk. Chłopcy okazali się młodsi od Kingi — mieli po trzy, może cztery lata. Balii się głośnych dźwięków, nie jedli mięsa, Kuba chował się za piecem, a Bartek płakał przez sen.
— Trzeba powiedzieć opiece społecznej — oznajmiła pielęgniarka Grażyna, która przyszła obejrzeć dzieci. — Może ktoś ich szuka.
— Nikt ich nie szuka — ostro odparł Wojtek. — Ślady prowadziły do bagna. To wszystko, co trzeba wiedzieć.
— Ludzie plotkują, Wojtek. Po co ci dodatkowe gęby do wykarmienia? Przecież masz już… — Spojrzała na Magdę.
— Kończ pani — głos Magdy brzmiał jak ostrze. — Co adekwatnie mamy?
— Nie mieszkacie nad morzem — mruknęła Grażyna, odwracając się.
Nocami Magda stała przy oknie. W ciemności kołysały się korony sosen. W pokoju dziecięcym spała trójka: Kinga obejmowała chłopców, jakby ich chroniła.
— Nie śpisz? — Wojtek objął żonę od tyłu.
— Wspominam.
Zrozumiał, o czym myśli. Cztery lata temu, po przeprowadzce do tego domu na skraju lasu, stracili dziecko. Szybko, niemal niezauważalnie. Potem już nie było kolejnych.
— Skoro udało ci się ich podnieść — Magda odwróciła się do męża — znaczy, iż ja nie mogę ich puścić.
Nie odpowiedział. Patrzył w stronę lasu, gdzie pod dębem zaczęła się ich nowa historia.
Po tygodniu chłopcy przestali się chować. Bartek nauczył Kingę lepić babki z piasku. Kuba głaskał sąsiedzkiego psa.
— No jak wasze — zaśmiała się sąsiadka. — Zwłaszcza ten, z dołeczkiem w brodzie. Twoja kopia.
Wojtek milczał. Ale wieczorem usiadł z dziećmi i zaczął opowiadać bajkę. Jego głos był cichy jak leśny strumyk.
Dom stał się głośniejszy, bardziej zabiegany, ale i żywszy.
Minęło sześć lat. Jesień ponownie przemalowała las. Dom opleciony był dzikim chmielem, a przy altance wyrósł krzak rokitnika.
— Znowu mi dokuczają — rzucił plecak Bartek. — Mówią, iż nie jesteśmy prawdziwi.
— Dałeś w nos? — odwróciła się Kinga.
— Kuba dał. A potem siedział pod drzewem do wieczora.
Wojtek wszedł, strzepując deszcz z kurtki. — Znowu się biłeś?
— Janka Kowalskiego pobiłem — przytaknął Bartek. — Powiedział, iż nie mamy nazwiska.
Wojtek nie odezwał się. Codziennie rano woził dzieci przez las do szkoły. Zimą wypychali auto z zasp, wiosną grzęźli w błocie.
— Szkoła hartuje — cicho powiedział.
— To nie hartowanie, to znęcanie — pojawiła się Magda. — Boli mnie to patrzeć.
Kuba wszedł ostatni, z siniakami na rękach.
— Już więcej nie będę — szepnął.
— Będziesz — Wojtek położył dłoń na jego głowie. — jeżeli cię krzywdzą — broń się.
Wieczorem poszli do lasu. Pod mżawką, znanymi ścieżkami.
— Widzisz słoje na pniu? — wskazał Wojtek. — Każdy rok to jeden. A kora chroni. Bez niej drzewo zginie.
— Ja jestem korą? — zapytał Kuba.
— Wszyscy jesteśmy korą. I korzeniami. Trzymamy się razem.
W domu Magda czesała włosy Kindze.
— Mamo, od razu ich pokochałaś?
— Nie. Najpierw był strach. Potem niepokój. A potem zrozumiałam: zawsze byli nasi. Po prostu urodzili się nie u nas.
— Ja też bałam się, iż przestaniecie mnie kochać — szepnęła dziewczynka. — Ale teraz nie wyobrażam sobie życia bez nich.
Kinga została prymuską. Bartek — marzycielem, rysował światy. Kuba — złotą rączką.
— Macie niezwykłą rodzinę — powiedziała nauczycielka. — Ale silną.
— Las nauczył — odparła Magda.
Wojtek zbudował w lesie szałas. Tam dzieci uczyły się czytać ślady, rozumieć wiatr. Mieli swój „dzień ciszy” — bez słów, tylko spojrzenia i gesty.
Pewnego dnia w starej skrzyni Magda znalazła zdjęcie: młody Wojtek z przyjacielem. Podpis: „Jarek. Lato w Olszynie”. Tego samego wieczora przyszł list. Od Marianny Nowak.
„Syn odszedł. Serce nie wytrzymało, ale wstyd był silniejszy. Dzieci — jego. Matki dawno nie ma. Krewnych brak. Ja jestem chora. Wiedział, iż dasz im życie… Wybacz, iż milczałam. Potrzebowałam czasu”.
— Jarek Nowak — cicho powiedział Wojtek. — Pracowaliśmy razem. Myślałem, iż zniknął na zawsze.
— To ich ojciec? — zapytała Magda.
Skinął głową. Nie zauważyli, jak na koryW korytarzu skrzypnęła deska, a przed nimi stanęła Kinga z chłopcami, którzy mieli w oczach całe mnóstwo pytań, ale w sercach już tylko jedną odpowiedź.