Pochylił się nad umierającą żoną i szepnął jej coś do ucha Kilka minut później żałował swoich słów.
Kazimierz odwiedzał szpital tak często, iż korytarze stały mu się znajome ale nigdy nie przynosiły ulgi. Każda wizyta zostawiała go wyczerpanego, rozdrażnionego i coraz bardziej obcego własnemu życiu.
Zawsze wchodził schodami. Nie dla zdrowia, ale by uniknąć współczujących spojrzeń i pustych słów pociechy.
Tego dnia trzymał w dłoni mały bukiet białych róż. Dla pozoru. Jego żona, Bronisława, od tygodni leżała w śpiączce nie widziała, nie czuła. Ale kwiaty uspokajały innych: lekarzy, rodzinę. Odgrywał swoją rolę kochającego męża.
Pod tą maską jednak wszystko się rozpadało. Leczenie pochłaniało majątek. Dni mijały, rachunki rosły. A Kazimierz milcząc nie wytrzymywał.
Głęboko w sercu już się uwolnił. Czasem dręczyło go poczucie winy: a jeżeli Bronisława nigdy nie wróci? Odziedziczyłby wszystko. Straszna myśl a jednocześnie dziwnie wyzwalająca.
Tego dnia wszedł do sali, postawił kwiaty w wazonie i wyszeptał coś.
Lecz zaledwie kilka minut później żałował swoich słów. Oto dlaczego:
Bronisławo Nigdy nie kochałem cię tak, jak myślałaś. Ta sytuacja mnie niszczy. Gdybyś odeszła byłoby łatwiej.
Czego Kazimierz nie wiedział: tuż pod łóżkiem ukrywała się Krysia, młoda wolontariuszka. Schroniła się tam, by ukryć łzy a teraz usłyszała bolesną prawdę.
Gdy niedługo zjawił się ojciec Bronisławy, Stanisław, Kazimierz znów założył maskę. Mówił czule, uspokajał. Ale Stanisław od razu wyczuł: coś jest nie tak.
Krysia stanęła przed dylematem: mówić i narazić wszystko? Czy milczeć i pozwolić, by stało się coś gorszego?
W końcu się odezwała:
Życzył sobie, żeby umarła powiedziała Stanisławowi.
Ten zdrętwiał ale nie był zaskoczony.
Następnego dnia wprowadzono nowe zasady: Kazimierz nigdy więcej nie mógł zostać z Bronisławą sam.
Gdy wrócił, poczuł zmianę: podejrzliwe spojrzenia, ciągłą obecność innych. I lodowate ostrzeżenie Stanisława:
Jeden błąd a stracisz wszystko.
Kazimierz próbował zachować twarz. Aż do dnia, gdy Bronisława drgnęła. Lekkie drżenie, mrugnięcie powieką Wracała.
I wtedy wszystko się zmieniło. Wspomnienia o niej, ich historia, jej śmiech wszystko wróciło. Ogarnął go wstyd.
Został. Dzień za dniem. Nie z obowiązku ale z własnej woli.
A gdy w końcu opuścili szpital, szepnęła cicho:
Zostałeś. Dziękuję.
On odpowiedział ochrypłym głosem:
Przepraszam, iż tak długo trwało, zanim zrozumiałem, co naprawdę się liczy.
Nikt nie wiedział, co przyniesie przyszłość. Ale zamiast goryczy, narodziło się między nimi coś prawdziwego. Kruchego. Czystego. Druga szansa.
I wtedy zrozumiałem, iż choćby w najciemniejszej godzinie można odzyskać światło jeżeli tylko znajdzie się w sobie odwagę, by je dostrzec.