Za czasów PRL ożeniłem się z kobietą, która miała troje dzieci. Byli zupełnie sami, nikt im nie pomagał.
— Andrzej, ty na serio chcesz się żenić z ekspedientką i jej trójką dzieci? Zupełnie ci odbiło? — Witek, mój współlokator z akademika, klepnął mnie w ramię z sarkastycznym uśmiechem.
— A co w tym złego? — choćby nie oderwałem się od budzika, który akurat naprawiałem śrubokrętem, tylko spojrzałem na niego kątem oka.
W tamtych latach — w latach osiemdziesiątych — nasze prowincjonalne miasteczko żyło powoli, bez pośpiechu. Dla mnie, trzydziestoletniego samotnego mężczyzny, codzienność sprowadzała się do drogi między fabryką a łóżkiem w akademiku. Po studiach tak już zostało: praca, trochę szachów, telewizja i sporadyczne spotkania z kolegami.
Czasem wyjrzysz przez okno, zobaczysz bawiące się dzieci na podwórku i dopada cię tęsknota — przypominasz sobie, iż marzyłeś o rodzinie. Ale gwałtownie odganiasz te myśli — jaka rodzina w czterech ścianach akademika?
Wszystko zmieniło się pewnego deszczowego październikowego wieczoru. Wstąpiłem do sklepu po chleb. Ile razy już tam byłem — zawsze to samo. Tylko tym razem za ladą stała ona — Krystyna. Wcześniej jakoś nie zwracałem na nią uwagi, ale teraz spojrzenie zatrzymało się dłużej. Zmęczone, ale ciepłe oczy, a w nich ukryta iskierka światła.
— Bułkę czy razowy? — spytała, delikatnie się uśmiechając.
— Bułkę… — wybełkotałem jak zagubiony uczeń.
— Proszę, prosto z piekarni, świeża — sprawnie zawinęła i podała mi.
Gdy nasze palce się zetknęły, coś jakby kliknęło. Grzebałem w kieszeniach w poszukiwaniu drobnych, jednocześnie ukradkiem ją obserwując. Prosta, w fartuchu, koło trzydziestki. Zmęczona, ale z jakimś wewnętrznym blaskiem.
Kilka dni później zobaczyłem ją na przystanku. Krystyna dźwigała siaty, a wokół niej kręciło się troje dzieci. Najstarszy — chłopak około czternastki — poważnie ściskał ciężką torbę, dziewczynka trzymała za rękę malca.
— Pomogę pani — zaproponowałem, sięgając po siatkę.
— Nie trzeba, dziękuję… — zaczęła, ale ja już ładowałem zakupy do autobusu.
— Mamo, a to kto? — bez ogródek zapytał najmłodszy.
— Cicho, Jasiu — uciszyła go siostra.
W drodze okazało się, iż mieszkają niedaleko mojej fabryki, w starej pięciopiętrowce. Starszego nazywali Tomek, córkę — Ania, a najmłodszego — Jasio. Mąż Krystyny zginął kilka lat wcześniej, od tamtej pory sama ciągnęła rodzinę.
— Jakoś żyjemy, nie narzekamy — powiedziała ze zmęczonym uśmiechem.
Tamtej nocy długo nie mogłem zasnąć. W głowie wirowały mi jej oczy, głos Jasia i gdzieś w środku budziło się zapomniane uczucie — jakby coś ważnego na mnie czekało.
Odtąd częściej zaglądałem do sklepu. Brałem mleko, pierniki, a czasem tylko wstępowałem. Koledzy z fabryki zaczęli żartować.
— Andrzej, co ty? Trzy razy dziennie do sklepu — to musi być miłość — uśmiechał się Piotr, mój brygadzista.
— Szukam świeżych produktów — odparowywałem, rumieniąc się.
— A może ekspedientki? — mrugał porozumiewawczo.
Pewnego wieczoru postanowiłem podejść do Krystyny po pracy.
— Pozwoli pani, iż pomogę zanieść zakupy — powiedziałem, starając się brzmieć spokojnie.
— Nie trzeba… jakoś tak nie wypada…
— A na suficie spać to już wypada? — zażartowałem, zabierając siatki.
Po drodze opowiadała o dzieciach. Tomek dorabiał po szkole, Ania była prymuską, a Jasio niedawno nauczył się wiązać sznurowadła.
— Pan jest bardzo miły. Ale niech nas pan nie żałuje — nagle powiedziała Krystyna.
— Nie żałuję. Chcę być blisko.
Później przyszedłem do nich — naprawić kran. Jasio kręcił się wokół mnie, interesując się narzędziami.
— A pan umie naprawić samolot?
— Przynieś, zobaczymy — uśmiechnąłem się.
Ania prosiła o pomoc z matematyką. Usiedliśmy razem nad zadaniami. Przy herbacie rozmawialiśmy o życiu. Tylko Tomek był ostrożny, trzymał się na dystans.
Później usłyszałem rozmowę:
— Mamo, a on jest ci potrzebny? A jeżeli odejdzie?
— On jest inny.
— Wszyscy oni tacy sami!
Stałem w przedpokoju, zaciskając pięści. Chciałem wyjść. Ale przypomniałem sobie, jak Ania promieniała z powodu piątki, jak Jasio się śmiał, gdy naprawialiśmy jego samolocik, i zrozumiałem — nie, nie mogę odejść.
Plotki w pracy rosły, ale już mi to nie przeszkadzało. Wiedziałem, po co żyję…
— Słuchaj, Andrzej — mówił mój przyjaciel Witek — zastanów się dobrze. Po co ci te problemy? Znajdź sobie normalną dziewczynę, bez dzieci.
— Ty naprawdę oszalałeś? Żenić się z ekspedientką i jej trójką dzieci?! — oburzał się Witek, sąsiad z akademika.
— Odwal się — burknąłem, nie przerywając majsterkowania przy budziku.
— Chodzi o to, iż troje dzieci to…
— Zamknij się, Witek.
Pewnego wieczoru pomagałem Jasiowi z wycinanką do szkoły. Chłopiec skrupulatnie wycinał kształty, wysuwając język z wysiłku.
— Wujku Andrzeju, a ty do nas na zawsze przyjdziesz? — nagle zapytał.
— W jakim sensie? — zdziwiłem się.
— No… żeby z nami mieszkać. Jak tata.
Zastygłem z nożyczkami w ręce. W przedpokoju skrzypnęła deska — Krystyna stała w drzwiach, przyciskając dłoń do ust. Po chwili odwróciła się i wybiegła do kuchni.
Płakała, ukrywając twarz w ręczniku.
— Kryś, co się stało? — delikatnie położyłem dłoń na jej ramieniu.
— Przepraszam… Jasio pozostało mały. Nie rozumie, co mówi…
— A jeżeli mówi prawdę? — odwróciłem jej twarz ku sobie.
Spojrzała na mnie łzawymi oczami.
— Mówisz poważnie?
— Bardzo.
W tej chwili do kuchni wpadł Tomek:
— Mamo, co się dzieje? On cię skrzywdził? — spojrzał mi prosto w oczy.
— Nie,Tomek stał przez chwilę nieruchomo, po czym podszedł i mocno przytulił mnie, jakby przez te wszystkie lata czekał tylko na to słowo.