Po jej ślubie straciłam nie matkę, ale najbliższą osobę.

newsempire24.com 2 tygodni temu

Po jej ślubie straciłam nie mamę, ale osobę, która była mi najbliższa.

Mam dwadzieścia pięć lat. Dobra praca, studia zaoczne, próbuję samodzielnie układać swoje dni, nieśmiało, ale coraz pewniej. Pracuję jako asystentka dyrektora w dużej firmie logistycznej w Krakowie. Wszystko wydaje się w porządku, a jednak coś boli, bo dom… już nie jest domem. A mama? Ta mama, którą znałam przez całe życie — jakby zniknęła.

Wychowała mnie sama. Ojca nigdy nie poznałam — w akcie urodzenia pustka, w jej wspomnieniach tylko mgliste echo. Byłyśmy jak przyjaciółki. Owszem, bywało różnie. Byłam trudnym nastolatkiem, marudziłam, kłóciłam się, trzaskałam drzwiami, ale mama zawsze umiała do mnie dotrzeć. Potrafiła słuchać, potrafiła kochać. choćby w najciemniejszych chwilach była dla mnie ostoją ciepła.

Kilka lat temu wyprowadziłam się — wynajmowałam pokój, żyłam osobno. Ale rok temu zaczęło się ze mną dziać coś złego. Skomplikowana operacja, bolesne rozstanie, po prostu się rozsypałam. Mama, oczywiście, przygarnęła mnie z powrotem. Wróciłam do jej mieszkania — tego samego, w którym czułam się bezpiecznie od dziecka. Niestety, nie wróciłam już do tego samego domu.

Wszystko zaczęło się pięć lat temu, gdy mama pierwszy raz wspomniała o Krzysztofie. Kolega z pracy, starszy, stateczny, uprzejmy. gwałtownie okazało się jednak, iż jest żonaty. Wtedy mnie to odrzuciło, ale mama, jak nastolatka, wierzyła: „On z żoną od dawna jest tylko na papierze”. Spotykali się dalej, aż w końcu opuścił rodzinę i zamieszkał z nami. Rok później wzięli ślub.

Ślub był skromny, tylko dla najbliższych. Uśmiechałam się, wręczałam kwiaty, próbowałam zaakceptować. Ale od tego momentu mama zaczęła znikać — rozpływać się w kimś obcym. Jej zachowanie zmieniało się stopniowo, ale nieubłaganie.

Kiedyś potrafiłyśmy rozmawiać do północy — o wszystkim: od seriali po moją naukę, od jedzenia po przyszłość. Teraz — tylko cisza. Krzysztof wyraźnie nie był zachwycony moją obecnością. Jego spojrzenia, uszczypliwości, złośliwe uwagi pod moim adresem — mama jakby ich nie widziała. Albo nie chciała widzieć.

Z czasem zmieniła się całkowicie. W głosie — chłód. W ruchach — obce nuty. Jakby go naśladowała. Najpierw były to drobiazgi: zwroty, opinie. Potem zaczęła krytykować wszystko — od moich ubrań po mojego chłopaka. Mówiła, iż to „żadna partia”, iż „nic z niego nie będzie”, iż jestem niedojdą, skoro nie umiem stworzyć porządnego związku. A przecież jeszcze dwa lata temu tuliła mnie, gdy płakałam po nieudanej miłości.

Najgorsze, iż zaczęła pić. Każdego wieczoru wracałam z pracy i zastawałam ich przy stole z butelką. Kieliszki, przekąski, śmiech — obcy, ciężki, z nutą złości. Rozmawiali, jakbym była gościem. A czasem mama, pijana, wykrzykiwała, iż jestem tu „tylko na chwilę”. Że mieszkanie należy do niej i jeżeli mi się nie podoba, drzwi nikomu nie zamknięte.

Próbowałam z nią rozmawiać. Spokojnie, z bólem, błagając — ocknij się. To nie ty. Ona słuchała i… machała ręką. Albo wychodziła. Albo przewracała oczami: „Zazdrościsz mi, bo sama nie masz w życiu nic”.

Chyba się zgubiłyśmy. Bez dramatów. Bez ostatniego krzyku. Po prostu oddaliłyśmy się powoli, boleśnie, jak dwie linie, które już się nie przetną.

Teraz stoję u progu nowego życia. Mój chłopak oświadczył się. Szukamy mieszkania. Powinnam być szczęśliwa, a jednak serce boli. Jak zostawić mamę z tym człowiekiem, który ją niszczy? Nigdy nie była taka — ostra, zgorzkniała, obojętna. A teraz — właśnie taka jest.

Wyjść — to zdradzić ją. Zostać — to zdradzić siebie. I jeszcze nie wiem, jak żyć z tym wyborem.

Idź do oryginalnego materiału