Poranek był lodowaty. Śnieg oślepiał, wiatr przenikał do szpiku kości, a drogi pokryła gruba warstwa lodu. Wojciech, kierowca szkolnego autobusu z małego miasteczka Podgórze, otworzył drzwi, wpuszczając do środka gromadkę dzieci owiniętych w szaliki, czapki i puchowe kurtki.
— Żywo, bo mi uszy odpadną! — zażartował, uśmiechając się szeroko.
— Pan Wojciech jest taki zabawny! — zaśmiała się pierwszoklasistka Zosia. — A dlaczego pan nie ma szalika? Przecież mama zawsze kupuje szaliki!
— Gdyby moja mama jeszcze żyła, to pewnie by mi kupiła najcieplejszy i najładniejszy — odparł z lekką melancholią. — A tak… to tylko mogę ci zazdrościć, Zosieńko.
— Powiem mamie, żeby i panu kupiła!
— Umowa stoi. A teraz — zajmujcie miejsca, bo lód na drodze to nie przelewki.
Wojciech nie był zwykłym kierowcą. Był kimś, kto każdego ranka witał dzieci ciepłem i żartem. Znał je wszystkie po imieniu, pamiętał, u kogo dziś urodziny, a kto ma klasówkę. Dzieci go uwielbiały. Tylko w domu sprawy nie wyglądały już tak różowo.
— Wojciech, czy ty w ogóle zdajesz sobie sprawę, ile jeszcze będziemy spłacać ten kredyt za twoją „miłość do dzieci”? — pytała z rozpaczą w głosie jego żona Kinga.
— Kocham tę pracę… Ale coś wymyślę. Obiecuję — mówił uparcie, choć serce ściskało mu się z poczucia winy i bezradności.
Tego ranka, gdy autobus podjechał pod szkołę, Wojciech przypomniał dzieciom, by uważały na oblodzone schody.
— Kornelio, tylko nie urządzaj pokazów łyżwiarstwa na stopniach!
Gdy wszystkie dzieci wybiegły, Wojciech już miał ruszyć do pobliskiej kawiarni, by rozgrzać się kubkiem gorącej herbaty i odtajać dłonie.
Ale nagle z tylnych siedzeń dobiegł cichy szloch.
— Hej, mały, co się stało? — zawołał, podchodząc.
Na ostatnim siedzeniu, skulony w kłębek, siedział chłopiec. Łzy błyszczały mu w oczach, a ręce miał sine od zimna.
— Dlaczego nie idziesz do szkoły?
— Zimno mi… — wyszeptał. — Rękawice mi się porwały, a mama i tata mówią, iż nie mają pieniędzy na nowe…
Wojciech zacisnął zęby. Zdjął swoje grube rękawice i włożył je na zmarznięte, drobne dłonie chłopca.
— No i co, teraz lepiej? Słuchaj, mam znajomego, który robi rękawice — takie, iż choćby niedźwiedzia ogrzeją. Po lekcjach ci parę podrzucę.
— Naprawdę? — oczy chłopca rozbłysły. — Dziękuję!
Ale Wojciech wiedział, iż żadnego „znajomego” nie ma. To była tylko wymówka. Do kawiarni nie poszedł. Ostatnie złotówki wydał w sklepiku — na rękawice i prosty szalik. Wieczorem, gdy dzieci wsiadały do autobusu, wręczył je chłopcu.
— Trzymaj, młody. Niech ci służą. O pieniądzach nie myśl. To dorośli się tym martwią.
Chłopiec rzucił mu się na szyję. Wojciech powstrzymał łzy, ale w środku wszystko się w nim ścisnęło.
Kilka dni później wezwano go do dyrektora.
— Za co? — pomyślał, pukając z niepokojem do drzwi.
— Proszę wejść, panie Wojciechu — uśmiechnął się dyrektor. — Dowiedzieliśmy się, iż pomógł pan chłopcu o imieniu Kacper. Jego ojciec był strażakiem, doznał urazu, teraz rodzina żyje z maleńkiej renty. Pana gest nie pozostał niezauważony.
Wojciech milczał, nie wiedząc, co powiedzieć.
— A przy okazji… Wiemy też o tej skrzynce przy szkolnym wejściu…
Okazało się, iż Wojciech postawił przy drzwiach plastikowy pojemnik z napisem: „Zmarzłeś? Weź. Zostań ciepły. Od kierowcy autobusu.” Włożył tam kilka par rękawic i szalików, kupionych za swoją skromną pensję.
Ta skrzynka zmieniła wszystko.
Nauczyciele, rodzice, pracownicy szkoły zaczęli przynosić tam rzeczy. Ktoś dodał czapki, ktoś inny — ciepłe skarpety. Po tygodniu obok pojawiła się tabliczka: „Kącik dobra”.
Wojciecha zaproszono na szkolną akademię. Wręczono mu podziękowanie od władz miasta, podwyżkę i propozycję prowadzenia szkolnego programu pomocy dla dzieci z ubogich rodzin.
Ale dla niego najważniejsze było coś innego.
Widział, jak dzieci nie tylko się witają, ale rzucają mu się w ramiona. Jak rodzice ściskają mu dłoń i szepczą „dziękuję”. Jak w skrzynce wciąż przybywa rzeczy — nie z obowiązku, ale z chęci pomocy.
— Widzisz, Kinga… — powiedział pewnego wieczoru żonie, wskazując przez okno na pojemnik. — W końcu znalazłem sposób, żeby to miało sens.
Ona tylko przytuliła go w milczeniu.
Co z tej historii wynika? Czasem choćby jeden dobry uczynek uruchamia całą lawinę zdarzeń, która zmienia życie. Wojciech oddał swoje ciepło — i obtenI obdarzył nie tylko innych, ale też siebie — bo dobro, jak ciepły szalik, zawsze wraca do tego, kto je rozdaje.