OPOWIADANIA • Coś niecoś

osme-pietro.pl 4 dni temu
Brzask. Hipertrofia bieli wdziera się przez nieszczelne okiennice, rozjarzyć chce przespane myśli. Bezwiednie przecieram oczy. Hurgot tramwaju za ścianą, raptowny i nieubłagany, oznajmia, iż czas bieżący ruszył z kopyta. A jakże by chciał cofnąć się, zwinąć w kłębek, ale nie ma ku temu potrzeby. Wstaję.

​W głowie gmatwanina snów. Majaczył mi się ówczesny literacki impresario, ten rębajło słowa, kędzierzawy szwarccharakter. Krzyczał coś o aksjologizacji sztuki. Farsa. Domorosła psychologia snów, nic więcej. Czcze domysły.

​W kuchni zapach kawowy. Czarna gęstwina w filiżance. Siorbię łapczywie. Gorzka uwaga na dnie języka: to tylko reakcyjna atmosfera poranka. Mimowiednie spoglądam przez okno. Ulica. Mrowie ludzkie wlecze się po omacku.

​Oto idzie on. Dystyngowany, w opończy mimo upału – ewenement na skalę dzielnicy. Bacznie go obserwował pies sąsiada, szczekliwie komentując każdy krok. Ten człowiek to relikt, filar dawnego świata. Kłania się taktownie jakiejś damie. To niegdysiejsza aktorka, teraz neurotyczka z pretensjonalnym pudlem. Recenzować wdzięki jej już nie sposób, czas dewastuje wszystko do cna. Adieu, Rosjo! – wykrzyknął kiedyś do niej na scenie, a teraz? Teraz to bezprzedmiotowa rozmowa gestów. Ciało staje się nieforemne, pamięć płochliwa.

​Wychodzę. Deszcz polatuje, mrzawka osiada na wybrukowanym czymś chodniku. Błądzę. Myśli to solilokwium, nieskoordynowane rojenia. O to właśnie chodzi. O ten kierat, ten znój. Prześwituje przezeń nicość świata.

​Przechodzę obok witryny. Lustruję swoje odbicie. Mizerny, osowiały. Nie wchodziło w rachubę, bym dziś wyglądał jak luminarz. Raczej jak ofiara naprężenia nerwowego. Zgorszona matrona z siatkami popatruje z ukosa. Czego? Dworować sobie chce? Nie poważyła się zapytać. Iście królewskie milczenie z mojej strony. Afront? Bynajmniej.

​Wchodzę do kawiarni. Zgiełk, rozgardiasz, raban. Owe pojawiające się co i rusz gwiazdy towarzyskie, ten blichtr, ta pozerka. Siedzę. Wspominki wracają. Ty. Twoja kurza twarz – nie, to obelżywość – twoja twarz o nietuzinkowym powabie. ckliwy sentymentalizm mnie ogarnia. Ułuda. To był tylko miraż, epizod zgoła nieważny w ogólnym rozrachunku. A jednak... Sążnisty list, który pisałem w myślach, nigdy nie został wyartykułowany.

​Kelner podchodzi ospale, z adekwatną mu gnuśnością.
– Pan raczy żartować? – pyta, patrząc na mój napiwek.
– W rzeczy samej – odpowiadam z przekąsem. – Pieniądz to konwencja, umowny znak, abstrakt. Nie wyznaję się na walucie, wyznaję się na mgławicach i paradoksach.

​Wychodzę. Ulica znowu mnie połyka. Meandry miasta. Idę, niosąc swój bagaż, uwikłany w coś, czego nie umiem nazwać. Mozaika chwil. Kropka.

Statystyki: autor: nie — 26 lis 2025, 22:08


Idź do oryginalnego materiału