Mam dwóch synów, trzech wnuków, dwie synowe… a żyję jak sierota. Długie lata wierzyłam, iż wychowałam synów, którzy kiedyś staną się moim oparciem. Okazało się inaczej. Minęło pięć lat od śmierci męża, a przez ten czas żaden z nich nie przekroczył progu mojego domu w Warszawie. Ani telefonu, ani listu, ani odwiedzin. Aż pewnego dnia głośno powiedziałam, iż mieszkanie zapiszę siostrzenicy. I wtedy nagle się pojawili.
Urodziłam dwóch chłopców – Krzysztofa i Marcina – i byłam szczęśliwa, bo synów zawsze uważałam za bliższych matce. Wierzyłam, iż na starość nie zostanę sama. Z mężem, Janem, dawaliśmy im miłość, wykształcenie, pomagaliśmy stanąć na nogi. Gdy ich ojciec żył, odwiedzali nas od święta. Ale po jego pogrzebie, jakbym przestała istnieć.
Mieszkają w tym samym mieście, autobusem to tylko czterdzieści minut. Obaj żonaci, mają swoje rodziny. Mam dwóch wnuków i wnuczkę, której choćby nie widziałam na oczy. Po upadku chodzę o lasce, ale do nich nie docieram – zawsze zajęci, zrzucają słuchawkę, obiecują oddzwonić i nigdy nie dzwonią. Przywykłam, iż ich słowa to puste obietnice.
Gdy zalali mnie sąsiedzi, zadzwoniłam do Krzysztofa – nie odebrał. Do Marcina – obiecał przyjść, ale nie przyszedł. A przecież chodziło tylko o zamalowanie plamy na suficie. Musiałam wynająć fachowca. Nie szkoda mi było złotówek, tylko tego, iż własne dzieci nie znajdują godziny dla matki.
Gdy zepsuła się lodówka, znów do nich zadzwoniłam. Poprosiłam, żeby tylko pojechali ze mną do sklepu, bo boję się, iż mnie oszukają. Usłyszałam: „Mamo, nie martw się, sprzedawcy wszystko wyjaśnią”. W końcu pojechałam z bratem i jego córką – moją siostrzenicą, Anią.
A gdy zaczęła się pandemia, nagle przypomnieli sobie, iż mają matkę. Dzwonili raz w miesiącu, radzili: „Nie wychodź”, „Zamawiaj jedzenie”, „Uważaj”. Tylko iż ja nie umiałam. Wszystkiego nauczyła mnie Ania. Pokazała, jak używać apki do zakupów, przynosiła leki, siedziała przy mnie, gdy chorowałam. Dzwoniła każdego wieczora: „Ciociu Halino, co u ciebie?”. Zbliżyłyśmy się bardziej niż kiedykolwiek z własnymi dziećmi.
Święta zaczęłam spędzać z bratem i jego rodziną. Córeczka Ani nazywa mnie babcią. I zrozumiałam: może i mam synów, ale to siostrzenica stała się moją prawdziwą rodziną. Nie prosi o nic. Po prostu jest. Troszczy się. Pomaga.
Postanowiłam więc: skoro synowie zapomnieli, iż mają matkę, niech mieszkanie dostanie ta, która była przy mnie w trudnych chwilach. Spisałam testament na rzecz Ani. Ona o tym nie wiedziała. Chciałam tylko odwdzięczyć się dobrocią.
Ale widocznie ktoś z rodziny się wygadał. Bo tego samego dnia zadzwonił Krzysztof. Głos miał twardy, słowa ostre. Spytał, czy to prawda, iż zapisuję mieszkanie komuś obcemu. Gdy potwierdziłam, wrzasnął: „Oszalałaś! Jak mogłaś? To rodzinny majątek!”. Odłożyłam słuchawkę.
Wieczorem zadzwonili do drzwi. Obaj. Z tortem. Z wnuczką. Stoją tacy uśmiechnięci. A potem zaczyna się: „Nie możesz”, „Wykopie cię”, „To my jesteśmy twoimi dziećmi”. Wysłuchałam w milczeniu. W końcu powiedziałam tylko: „Dziękuję za troskę. Decyzja jest już podjęta”.
Wyszli, trzaskając drzwiami. Ostrzegli, iż jeżeli podpiszę papiery, mogą zapomnieć o pomocy i nigdy więcej nie zobaczę wnuków. Tylko że, kochani, i tak od lat widzę tylko wasze zimne oblicze. Przyszli po pięciu latach – i to tylko dlatego, iż straciliby mieszkanie. Nie matkę.
Nie żałuję. Gdyby choćby Ania okazała się niewdzięczna i mnie wyrzuciła, trudno. Wierzę jednak, iż jest dobrą, uczciwą osobą. A wy… żyjcie teraz z własnym sumieniem. O ile je jeszcze macie.
Dzisiaj zrozumiałem, iż czasem to nie krew, a codzienna obecność czyni rodzinę. Ania nauczyła mnie tej prawdy. I za to będę jej wdzięczny do końca life.