Odszedł do innej. A po dwunastu latach wrócił i wypowiedział tylko kilka słów…
Z Tadeuszem pobraliśmy się zaraz po studiach. Wydawało się, iż nic nas nie złamie: młodość, marzenia, wspólne plany i miłość, która wtedy wydawała się wieczna. Urodziłam mu dwóch synów – Jacka i Marcina. Dziś są dorosłymi mężczyznami, każdy ma swoją rodzinę, dzieci, obowiązki. A kiedy byli mali, żyłam dla nich. Dla rodziny, w której wszystko się rozpadało, ale uparcie udawałam, iż tego nie widzę.
Tadeusz zaczął się zmieniać już wtedy. Najpierw niewinne flirtowanie, długie spojrzenia w kierunku młodych ekspedientek i przypadkowych przechodniów. Potem – telefon, który zaczął zabierać do łazienki i wyłączać w nocy. Wszystko rozumiałam, ale milczałam. Powtarzałam sobie, iż dla dzieci trzeba wytrzymać. Że każdy mężczyzna może się potknąć. Że to minie.
Ale nie minęło.
Gdy synowie dorośli i rozlecieli się po świecie, dom opustoszał. I stało się jasne: między mną a Tadeuszem nie zostało nic poza wspomnieniami. Nie mogłam już oszukiwać siebie, iż wszystko robię dla rodziny. A gdy w jego życiu pojawiła się inna kobieta – młodsza, bardziej błyskotliwa, wolna – po prostu spakował rzeczy i wyszedł. Bez histerii, bez tłumaczeń. Drzwi się zatrzasnęły. I nastała cisza.
Nie zatrzymywałam go. Usiadłam w kuchni i długo wpatrywałam się w wystygłą herbatę. Życie podzieliło się na „przed” i „po”. W „przed” było 28 lat małżeństwa, wyjazdy nad morze, noce przy łóżku chorego dziecka, remont kuchni i kłótnie o pilot. W „po” – pustka.
Przyzwyczaiłam się. Uczyłam się żyć sama. Żyłam spokojnie: bez urazy, bez awantur, bez strachu, iż w telefonie męża są cudze usta. Czasem tęskniłam. Czasem przypominałam sobie, jak pił poranną kawę i przeklinał, iż kupuję „nie tę” śmietanę. Ale coraz częściej było mi po prostu spokojnie. Teraz, choćby samotne, stało się lżejsze niż przeszłość, gdzie zawsze byłam „niewystarczająca”.
Tadeusz zniknął z mojego życia kompletnie. Nie dzwonił, nie pisał. Pojawiał się tylko w rozmowach z dziećmi. Odwiedzali go, ale ze mną prawie o tym nie rozmawiali. Żyliśmy jak dwie równoległe linie – w tym samym mieście, a jednak nigdy się nie spotkaliśmy. Dwanaście lat.
A potem wrócił.
To był zwykły wieczór. Szykowałam kolacja. Nagle – dzwonek do drzwi. Otworzyłam… i ledwo rozpoznałam stojącego przede mną człowieka. Tadeusza jakby ktoś podmienił: przygarbiony, z przygaszonym wzrokiem, w postawie, która nagle stała się niepewna. Postarzał się. Posiwiał. Schudł. I stał w progu, milcząc, jakby sam nie wiedział, po co przyszedł.
— Mogę wejść? — w końcu powiedział. Głos miał ten sam, ale tyle w nim było bólu, iż zadrżały mi palce na klamce.
Wpuściłam go. Milczeliśmy. Rozmowa nie kleiła się. Słowa były jak zbyt ciasne ubrania – żadne nie pasowało. Nalałam herbaty. On kręcił filiżanką w rękach. W końcu westchnął:
— Nie mam już domu. Tamta kobieta… Nie zrozumieliśmy się. Wyszedłem. Teraz żyję, gdzie popadnie. Zdrowie szwankuje. Wszystko jakoś się posypało…
Słuchałam. I nie wiedziałam, jak zareagować.
— Przepraszam — dodał cicho. — Wtedy popełniłem błąd. Byłaś jedyna. Zrozumiałem to za późno. Może spróbowalibyśmy jeszcze raz? Choćby spróbować…
W piersi ścisnęło. Przede mną siedział człowiek, z którym spędziłam pół życia. Ojciec moich synów. Pierwszy i, adekwatnie, jedyny mężczyzna w moim życiu. Marzyliśmy kiedyś o domku nad Bałtykiem, kłóciliśmy się o tapetę w salonie, przeżyliśmy kredyt i maturę Jacka.
Ale on milczał przez dwanaście lat. Nie życzył mi urodzin. Nie pytał, jak się czuję. A teraz wrócił – bo nie miał gdzie iść. Bo był sam.
Nie odpowiedziałam od razu. Tylko cicho powiedziałam:
— Muszę pomyśleć.
Od tamtej pory minęło kilka dni. Nie przyszedł, nie zadzwonił. A ja – myślę. Rozważam. Przetrząsam wspomnienia. Słucham serca. Jest złamane, ale bije. I milczy.
Nie wiem, czy mu wybaczę. Nie wiem, czy warto – znowu przez to przechodzić. Ale jedno wiem: miłość to nie zawsze lekarstwo. Czasem to blizna. I zanim otworzy się stare drzwi, trzeba być pewnym, iż za nimi nie czeka ten sam ból, od którego kiedyś się uciekło.