Dzisiaj wrócił po dwunastu latach. Powiedział tylko kilka słów…
Pobraliśmy się z Witkiem zaraz po studiach. Wydawało się, iż nic nas nie rozdzieli – młodość, marzenia, wspólne plany i miłość, która wtedy wydawała się wieczna. Urodziłam mu dwóch synów – Tomka i Jakuba. Teraz są dorośli, mają własne rodziny, dzieci, obowiązki. A kiedy byli mali, żyłam dla nich. Dla rodziny, w której wszystko się rozpadało – ale uparcie udawałam, iż tego nie widzę.
Witek zaczął się zmieniać już wtedy. Najpierw niewinne flirtowanie, długie spojrzenia w stronę młodych sprzedawczyń i przechodniów. Potem telefon, który zaczął zabierać do łazienki i wyłączać na noc. Wszystko rozumiałam, ale milczałam. Mówiłam sobie, iż dla dzieci trzeba wytrzymać. Że każdy mężczyzna może się potknąć. Że to minie.
Ale nie minęło.
Gdy chłopcy dorośli i odlecieli w świat, dom opustoszał. Wtedy stało się jasne: między mną a Witkiem nie zostało nic poza wspomnieniami. Nie mogłam już udawać, iż to wszystko „dla rodziny”. A gdy w jego życiu pojawiła się inna – młodsza, żywsza, wolniejsza – po prostu spakował rzeczy i wyszedł. Bez awantur, bez tłumaczeń. Drzwi się zatrzasnęły. I zapanowała cisza.
Nie zatrzymywałam go. Usiadłam w kuchni i długo patrzyłam na zimną herbatę. Życie podzieliło się na „przed” i „po”. W „przed” było 28 lat małżeństwa, wyjazdy nad Bałtyk, noce w pokoju chorego dziecka, remont kuchni i kłótnie o pilota. W „po” – pustka.
Przyzwyczaiłam się. Uczyłam się żyć sama. Bez urazy, bez awantur, bez strachu, iż w telefonie męża będą cudze usta. Czasem tęskniłam. Czasem przypominałam sobie, jak pił poranną kawę i narzekał, iż kupuję „nie tę” śmietanę. Ale coraz częściej było mi spokojnie. Teraz – choć samotne – było lżejsze niż przeszłość, w której ciągle byłam „nie dość”.
Witek zniknął z mojego życia całkowicie. Nie dzwonił, nie pisał. Pojawiał się tylko w rozmowach z synami. Odwiedzali go, ale ze mną o tym nie rozmawiali. Jak dwie równoległe linie, żyliśmy w tym samym mieście i nigdy się nie spotkaliśmy. Dwanaście lat.
A potem przyszedł.
Był zwykły wieczór. Szykowałam kolację. Nagle – dzwonek do drzwi. Otworzyłam… i ledwie poznałam człowieka przed sobą. Witek wyglądał jak cudzy: przygarbione ramiona, zgaszone oczy, obca niepewność w postawie. Postarzał się. Posiwiał. Schudł. Stał w progu, milcząc, jakby sam nie wiedział, po co przyszedł.
— Mogę wejść? — w końcu powiedział. Głos miał ten sam. Ale tyle w nim było bólu, iż zadrżały mi palce na klamce.
Wpuściłam go. Milczeliśmy. Rozmowa nie kleiła się. Słów było za dużo – i żadne nie pasowało. Nalałam herbaty. Kręcił filiżanką w dłoniach. W końcu westchnął:
— Nie mam już domu. Tamta kobieta… Nie zeszliśmy się. Wyszedłem. Teraz żyję, jak się da. Zdrowie szwankuje. Wszystko poszło nie tak…
Słuchałam. I nie wiedziałam, co odpowiedzieć.
— Przepraszam — dodał cicho. — Wtedy popełniłem błąd. Byłaś jedyna. Zrozumiałem to za późno. Może spróbujemy jeszcze raz? Choćby spróbować…
W gardle ścisnęło. Przede mną siedział człowiek, z którym spędziłam pół życia. Ojciec moich synów. Pierwszy i adekwatnie jedyny mężczyzna w moim życiu. Kiedyś marzyliśmy o domku nad morzem, kłóciliśmy się o tapetę w salonie, przetrwaliśmy kredyt i maturę Tomka.
Ale przez dwanaście lat milczał. Nie życzył mi urodzin. Nie spytał, jak się czuję. A teraz wrócił – bo nie miał gdzie pójść. Bo był sam.
Nie odpowiedziałam od razu. Tylko powiedziałam cicho:
— Muszę pomyśleć.
Minęło kilka dni. Nie przyszedł, nie zadzwonił. A ja – myślę. Ważę. Przetwarzam wspomnienia. Słucham serca. Jest zranione, ale bije. I milczy.
Nie wiem, czy mu wybaczę. Nie wiem, czy warto – zaczynać to od nowa. Ale wiem jedno: miłość to nie zawsze lekarstwo. Czasem to blizna. I zanim otworzysz stare drzwi, musisz być pewna, iż nie czeka za nimi ten sam ból, od którego uciekłaś.