„Odszedł do kochanki i wrócił… gdy byłam już szczęśliwa z kimś innym”

polregion.pl 4 tygodni temu

Zawsze bałam się rozwodu. choćby myśl, iż moje małżeństwo może się rozpaść, wydawała mi się koszmarem, do którego nigdy się nie zbliżę. Wierzyłam szczerze, iż ja i mój mąż mamy wszystko w porządku, iż jesteśmy parą, której nie złamią ani lata, ani codzienność, ani trudności. Mieliśmy piękną córkę – Zosię, ja prowadziłam własne biuro architektoniczne w Poznaniu, on pracował jako pielęgniarz w prywatnej klinice. Żyliśmy spokojnie, stabilnie, jak mi się wydawało – szczęśliwie.

Ale pewnego dnia wszystko się zmieniło.

Na początku myślałam, iż przechodzi trudny okres. Adrian wracał do domu coraz później, tłumacząc się natłokiem obowiązków, ciężkimi dyżurami. Drażnił się z byle powodu, odmawiał wspólnych spacerów, nie słuchał, gdy mówiłam. A kiedy pewnego wieczoru zapytałam przez łzy, co się z nami dzieje, odparł zmęczonym głosem: „Jestem wykończony. choćby w domu nie dajesz mi spokoju. Przestań się czepiać”.

Zamilkłam. Starałam się nie narzucać, sama wychodziłam na wieczorne spacery, jadłam kolację w samotności. On wychodził o świcie, wracał po północy. Jakby był kimś obcym.

Moje serce podpowiadało: nie jest sam. Ale odpędzałam te myśli. Aż do dnia, kiedy usłyszałam rozmowę, która wszystko wyjaśniła.

Właśnie wróciłam z kolejnego spaceru, gdy w sypialni rozległ się jego głos:
– Kochanie, wszystko załatwię. Obiecuję, odejdę od niej. Tylko jeszcze chwilę poczekaj. Nie złość się, Aniu… proszę, nie odkładaj słuchawki…

Zastygłam. Potem weszłam do kuchni i rozpłakałam się. Wszystko we mnie eksplodowało. Nie tłumaczył się. Nie próbował wyjaśniać. Po prostu spakował rzeczy i wyszedł. Do niej. Do swojej młodej „ukochanej”.

A ja zostałam. W pustym mieszkaniu, ze zdjęciami na ścianach, na których wciąż byliśmy rodziną. Miesiące ciągnęły się w nieskończoność. Nie mogłam jeść, spać, pracować. choćby Zosia, choć starała się mnie wspierać, nie była w stanie wypełnić tej pustki. Czasem klienci zapraszali mnie na kawę po spotkaniach, mówili miłe słowa – grzecznie odmawiałam. Wydawało mi się, iż nigdy już nie pokocham nikogo innego.

A potem pojawił się on – Marek. Stateczny mężczyzna po pięćdziesiątce, pewny siebie, zadbany, o spokojnym głosie i uważnych oczach. Zlecił nam projekt nowego biura. I nie potrafiłam mu odmówić. Nie w pracy, nie w rozmowach. A później – nie w kolacjach, nie w spacerach, nie w dotyku.

Gdy biuro było gotowe, Marek zaprosił mnie na otwarcie. To był wieczór wypełniony muzyką, śmiechem i lekkim winem. Zostaliśmy sami do późna… A rano obudziłam się w jego ramionach. Po raz pierwszy od dawna nie bolało. Czułam, iż jestem komuś potrzebna. Prawdziwa, bez masek, bez „muszę”.

Nie był po prostu mężczyzną. Stał się moją podporą, powietrzem. Z nim znów zaczęłam oddychać.

A kilka dni później spotkałam Adriana. Stał pod drzwiami mojego mieszkania. Tak samo wyglądał, jak dawniej. Tylko w jego oczach była niepewność.
– Przepraszam, Kasia. Byłem idiotą. Ania… okazała się dzieckiem. Myślałem, iż potrzebuję nowego życia, a tymczasem to ty byłaś wszystkim, co miałem prawdziwego.

Milczałam, patrząc na niego. Nie czułam już złości ani bólu. Tylko zmęczenie. Bo teraz wiedziałam: szczęście nie polega na tym, by kogoś odzyskać. Ale na tym, by odnaleźć siebie.
– Adrian, jesteś spóźniony. Mam już kogoś, z kim jestem szczęśliwa.

Odszedł. Sam. I wiedziałam, iż teraz on boi się samotności. Tak jak kiedyś bałam się ja.

Wkrótce bierzemy ślub z Markiem. A potem wyjedziemy w podróż, o której marzyłam od młodości, ale nigdy nie miałam odwagi jej odbyć. Teraz mam odwagę. I mam miłość.

Czasem los łamie nas po to, by dać szansę na nowy początek. Tylko nie z tymi, którzy nas zdradzili. Ale z tymi, którzy nas wybrali – choćby nie znając naszej bólu.

Idź do oryginalnego materiału