Zawsze bałam się rozwodu. choćby myśl o tym, iż moje małżeństwo może się rozpaść, wydawała mi się koszmarem, do którego nigdy się nie zbliżę. Wierzyłam szczerze, iż u nas, z mężem, wszystko jest w porządku, iż jesteśmy parą, której nie złamią ani lata, ani codzienność, ani trudności. Mieliśmy wspaniałą córkę — Zosię, ja prowadziłam własne biuro architektoniczne w Gdańsku, on pracował jako ratownik medyczny w prywatnej klinice. Żyliśmy spokojnie, stabilnie, jak mi się wydawało — szczęśliwie.
Ale pewnego dnia wszystko się zmieniło.
Na początku myślałam, iż to tylko trudny okres. Krzysztof wracał do domu coraz później, tłumacząc się natłokiem obowiązków, ciężkimi dyżurami. Denerwował się byle czym, odmawiał wspólnych spacerów, nie słuchał, gdy mówiłam. A gdy pewnego razu zapytałam przez łzy, co się z nami dzieje, odparł zmęczony: „Jestem wykończony. choćby w domu mi nie dasz spokoju. Przestań się czepiać”.
Zamilkłam. Starałam się mniej ingerować, sama wychodziłam wieczorami, jadłam kolację w samotności. Wychodził o świcie, wracał po północy. Jak obcy.
Moje serce podpowiadało: nie jest sam. Ale odpędzałam te myśli. Aż do dnia, gdy usłyszałam rozmowę, która wszystko wyjaśniła.
Właśnie wróciłam z kolejnego spaceru, gdy usłyszałam głos męża w sypialni:
— Kochanie, wszystko załatwię. Obiecuję, odejdę od niej. Tylko jeszcze chwila. Nie gniewaj się, Aniu… proszę, nie odłączaj się…
Zamarłam. Potem weszłam do kuchni i rozpłakałam się. Wszystko we mnie eksplodowało. Nie tłumaczył się. Nie próbował wyjaśniać. Po prostu spakował rzeczy i wyszedł. Do niej. Do swojej młodej „ukochanej”.
A ja zostałam. W pustym mieszkaniu, ze zdjęciami na ścianach, gdzie jeszcze byliśmy rodziną. Miesiące ciągnęły się jak wieczność. Nie mogłam jeść, spać, pracować. choćby Zosia, choć starała się mnie wesprzeć, nie wypełniła tej pustki. Czasem klienci zapraszali mnie na kawę po spotkaniach, mówili miłe słowa — grzecznie odmawiałam. Wydawało mi się, iż już nie potrafię nikogo pokochać.
A potem pojawił się on — Marek. Stateczny mężczyzna tuż po pięćdziesiątce, pewny siebie, zadbany, z cichym głosem i uważnym spojrzeniem. Zamówił u nas projekt nowego biura. I nie potrafiłam mu odmówić. Ani w pracy, ani w rozmowach. A potem — ani w kolacjach, ani w spacerach, ani w dotyku.
Gdy biuro było gotowe, Marek zaprosił mnie na otwarcie. To był wieczór pełen muzyki, śmiechu i lekkiego wina. Zostaliśmy sami do późna… A rano obudziłam się w jego ramionach. Po raz pierwszy od dawna nie bolało. Czułam, iż jestem komuś potrzebna. Prawdziwa, bez masek, bez „muszę”.
Nie był po prostu mężczyzną. Stał się dla mnie oparciem, powietrzem. Z nim znów oddychałam.
A kilka dni później spotkałam Krzysztofa. Stał pod moimi drzwiami. Tak jak dawniej. Tylko w oczach miał niepewność.
— Przepraszam, Kasia. Byłem głupcem. Ania… okazała się dzieckiem. Myślałem, iż potrzebuję nowego życia, a okazało się, iż ty byłaś wszystkim, co miałem prawdziwego.
Milczałam, patrząc na niego. I nie czułam ani złości, ani bólu. Tylko zmęczenie. Bo teraz wiedziałam: szczęście nie polega na tym, by kogoś odzyskać. Tylko na tym, by odnaleźć siebie.
— Krzysztofie, za późno. Mam już kogoś, z kim jestem szczęśliwa.
Odszedł. Sam. I wiedziałam, iż teraz to on boi się samotności. Tak jak kiedyś ja.
Z Markiem niedługo się pobierzemy. A potem pojedziemy w podróż, o której marzyłam od młodości, ale nigdy nie miałam odwagi jej odbyć. Teraz mam odwagę. I mam miłość.
Czasem los łamie nas po to, by dać szansę na nowy początek. Tylko nie z tymi, którzy nas zdradzili. Ale z tymi, którzy nas wybrali — choćby nie znając naszej bólu.
Bo prawdziwe szczęście zaczyna się tam, gdzie kończy się strach przed byciem sobą.