Od tamtej pory dzieci dzwonią do mnie codziennie, ale czuję, iż nie chodzi tu o troskę, ale o spadek.
Jadwiga Nowak stała przy oknie, zamyślona, wpatrując się w mroźny, zimowy podwórzec. W jej mieszkaniu panowała cisza, tylko tykanie zegara leniwie odliczało minuty. Dawno już przeszła na emeryturę, a myśli coraz częściej powracały do jej dorosłych dzieci – dwóch córek i syna. Dziś były jej urodziny. Czy przyjdą ją odwiedzić? A może choć zadzwonią? Choć, prawdę mówiąc, Jadwiga od dawna nie miała złudzeń.
„Pamiętam, jak trzydzieści lat temu mąż zostawił mnie samą z trójką małych dzieci – rozmyślała gorzko. – Nie chciał wziąć odpowiedzialności: męczył go płacz, wieczny bałagan i brak pieniędzy. Miałam zaledwie trzydzieści lat, starsze ledwo zaczynały szkołę, a najmłodszy wciąż nosił pieluchy. Trzeba było je nakarmić, ubrać, wychować…”
Jadwiga się nie załamała. Pracowała, gdzie popadło: jako sprzątaczka, ekspedientka, niania. Byle dzieciom niczego nie brakowało. Na własne życie nie było czasu. Marzyła tylko o jednym – żeby miały wszystko, żeby nie czuły się gorsze od innych.
Dopiero teraz, patrząc wstecz, rozumiała, iż może jednak na pierwszym miejscu postawiła pieniądze, a nie zwykłą ludzką bliskość. Dzieci potrzebowały nie tylko chleba i ubrań, ale też matki – tej, co czytała im bajki, głaskała po głowie.
W tamtych ciężkich czasach nie miała wsparcia. Mąż odszedł łatwo, jakby wykreślił rodzinę ze swojego życia. „To był jego wybór – myślała teraz bez urazy. – I nie mam mu tego za złe. Każdy idzie swoją drogą”.
Dzieci wyrosły, rozleciały się jak ptaki. Każde zajęło się własnym życiem, założyło rodziny. Ona została sama. Emerytura skromna, ale Jadwiga całe życie odkładała „na czarną godzinę” – dla nich. Zbierała na wesela, mieszkania, przyszłość wnuków…
A teraz, po latach, została z oszczędnościami, dwupokojowym mieszkaniem w centrum Warszawy – i pustką. Nie miała choćby do kogo się odezwać.
Tydzień temu poczuła ostry ból w piersi. Wezwano karetkę. Zdiagnozowano poważną chorobę, a lekarze nie dawali pewnych rokowań.
Personel skontaktował się z rodziną. I wtedy stał się cud: wszystkie troje dzieci przyjechały do szpitala niemal równocześnie.
Sąsiadka z sali choćby się wzruszyła:
— Co za szczęście! Jakie kochające dzieci, ani na krok się nie oddalają…
Jadwiga tylko gorzko się uśmiechnęła. Znała je zbyt dobrze, by się oszukiwać.
Po wypisie zaczęły się codzienne telefony.
— Mamo, jak się czujesz?
— Mamusiu, potrzebujesz czegoś?
— Mamo, a może spisałabyś testament? Żeby potem nie było nieporozumień…
Wszystko brzmiało troskliwie, ale w głosach czaił się chłód. Nie było w nich prawdziwego niepokoju, którego nie da się udawać. Jadwiga wiedziała: nie chodzi o miłość, nie o tęsknotę. Chodzi o pieniądze. O mieszkanie. O jej skrzętnie zbierane oszczędności.
Serce pękało: czy naprawdę wszystko sprowadza się do tego?
Ostatnio dużo myślała. Obserwowała ciemne okna sąsiednich kamienic i rozumiała – starość nie wygląda tak, jak marzyła. Wyobrażała sobie wieczory przy piecu, czytanie wnukom bajek, święta w gronie rodziny… A w rzeczywistości tylko pustka i telefoniczne raporty, podszyte chciwością.
Coraz częściej zastanawiała się: czy na pewno chce zostawić im wszystko, co zdobyła kosztem własnego życia?
Pojawiła się myśl dzika, przerażająca: przekazać oszczędności fundacji charytatywnej. A mieszkanie zapisać sąsiadce, Bronisławie – tej, która od lat zaglądała wieczorami, przynosiła zakupy, pytała: „Jak zdrowie, Jadziu?” – bez ukrytych zamiarów.
Decyzja nie była jeszcze przesądzona. Ale w jej sercu kiełkowało przekonanie: miłości nie da się kupić prezentami, mieszkaniem ani pieniędzmi. Miłość albo jest, albo jej nie ma.
A życie mamy tylko jedno. I starość też.
Skoro więc ma ją spędzić w samotności, niech przynajmniej ostatnie decyzje będą szczere – a nie podyktowane poczuciem obowiązku wobec tych, którzy zapomnieli o niej wtedy, gdy najbardziej potrzebowała ich ciepła.