Odgłos dzwonka

newsempire24.com 3 dni temu

Telefon

Małgorzata zjadła obiad, umyła naczynia i położyła się na drzemkę. Mąż wyjechał do znajomego pod Kraków, żeby pomóc naprawić płot. Wróci dopiero jutro wieczorem – w poniedziałek musi iść do pracy. Małgosia rok temu przeszła na emeryturę, a Wojtkowi zostały jeszcze dwa lata.

Nagle zadzwonił telefon, wyrywając ją z półsnu. Nie od razu zorientowała się, skąd dobiega dźwięk.

— Tak… — ochrypłym od snu głosem odpowiedziała, choćby nie patrząc na wyświetlacz. Kto mógł do niej dzwonić, jeżeli nie córka albo mąż? Wojtek nie lubił rozmów przez telefon, więc pewnie Justyna. Mieszkała z mężem w Poznaniu i niedługo miała urodzić.

— Małgorzata? Spałaś co? — w słuchawce rozległ się obcy kobiecy głos.

— Kto mówi? — spytała ostrożnie.

W odpowiedzi usłyszała głośne, teatralne westchnienie.

— Naprawdę mnie nie poznajesz? Ile to lat się nie widziałyśmy?

— Kinga? Jak ty znalazłaś mój numer? — zdziwiła się, ale jakoś nie ucieszyła.

— To ważne? Spotkałam twoją mamę kilka lat temu w sklepie, dała mi go.

Małgosia przypomniała sobie, iż mama coś o tym wspominała.

— Jesteś w Krakowie? — zapytała, choć sama wiedziała, iż to głupie pytanie. Po co dzwoniłaby, gdyby nie chciała się spotkać? — Mówili, iż wyjechałaś do Ameryki — dodała.

W słuchawce rozległ się śmiech, który gwałtownie przeszedł w jęk.

— Co się stało? Gdzie jesteś? — zaniepokoiła się.

— W szpitalu. Właśnie dlatego dzwonię. Możesz przyjść? Chcę ci coś powiedzieć. I nie, nic nie przynoś, nie trzeba.

— W szpitalu? Co ci jest? — Małgorzata była już zupełnie rozbudzona.

— Ciężko mi mówić… Adres wyślę sms-em.

— Ale… — zaczęła, ale połączenie się urwało.

Później przyszła wiadomość z nazwą szpitala. „Boże, Kinga ma raka!” — przeczytała z bijącym sercem.

Spojrzała na zegarek — była piąta po południu. Gdy dotrze do szpitala, odwiedziny się skończą. Poszła do kuchni i wyjęła z zamrażarki kurczaka na rosół. Kinga powiedziała, żeby nic nie przynosić, ale jak iść do szpitala z pustymi rękami? Domowy rosół to nie jedzenie, to lekarstwo. Położyła mięso w zlewie, żeby się rozmroziło, i usiadła przy stole. Justyna miała dwadzieścia osiem lat, więc tyle samo czasu minęło, odkąd widziała Kingę.

Z wiekiem nauczyła się podchodzić do wszystkich wiadomości z ostrożnością, choćby tych dobrych. Po tym telefonie nie mogła się pozbyć niepokoju. I jak na złość Wojtka nie było w domu. Może to i lepiej. Rano ugotuje rosół, odwiedzi Kingę i wszystko się wyjaśni. Tylko iż uspokoić się nie potrafiła.

Kingę od dziesiątego roku życia wychowywała babcia od strony ojca. Nie znała czułości i często przesiadywała u Małgosi, odrabiając razem lekcje. Babka pędziła bimber i zaopatrywała w niego lokalnych alkoholików. Rodzice, oczywiście, też pili. Żony innych pijaków groziły, iż podpalą babcine samogonowe eldorado. Może ktoś rzeczywiście maczał w tym palce, a może, jak twierdziła policja, ojciec zasnął z papierosem – ale rodzice Kingi nie wydostali się z płonącego domu. Babka gdzieś zniknęła, a Kinga, jak zwykle, była u Małgosi. Przeżyły.

Po pożarze babkę z Kingą umieszczono w hotelu robotniczym. Na wspólnej kuchni warzenie samogonu było zabronione. Babka natychmiast zmarkotniała, zaczęła liczyć każdy grosz i kąsać wnuczkę za każdy kęs chleba. Kinga jadała u Małgosi.

Babka nienawidziła matki Kingi, nazywała ją wiedźmą, twierdziła, iż rzuciła urok na jej syna, iż przez tę przeklętą zaczął pić. O tym, iż w domu stał darmowy bimber, już nie wspominała. Matka Kingi była piękna. Rzadko który mężczyzna, bez względu na wiek, mógł przejść obok niej obojętnie. Ojciec okropnie o nią zazdrościł, choćby bił.

Kinga w dorosłości bardzo upodobniła się do matki. Tak samo wysoka, smukła, z burzą rudych loków, czarnymi oczami i pełnymi ustami. Piegi na całej twarzy wcale jej nie szpeciły, wręcz przeciwnie – dodawały złocistego blasku.

Zaraz po szkole Kinga uciekła z domu z jakimś przyjezdnym chłopakiem. „Niepoczciwa, cała w matkę” — wzdychała babka.

Mamie Małgosi nie podobała się przyjaźń córki z Kingą, chociaż współczuła biednej dziewczynie. Gdy ta uciekła z miasta, odetchnęła z ulgą. Zawsze bała się, iż Kinga sprowadzi Małgosię na złą drogę. Co je łączyło? Małgosia sama nie potrafiła tego określić, ale z Kingą zawsze było wesoło.

Skończyła technikum, zaczęła pracę, poznała Wojtka i wyszła za mąż. Rok później urodziła się Justyna. O Kingi słyszała tylko plotki.

Mama pracowała, nie mogła pomóc, a wieczorami, gdy Wojtek był w domu, wstydziła się przychodzić. Małgosia krzątała się sama, padając ze zmęczenia.

Wtedy marzyła tylko o jednym: wyspać się. Czasem, gdy karmiła córkę, zamykała oczy i natychmiast zapadała w sen. Budziła się z lękiem, iż upuściła dziecko albo iż się udusiło pod ciężarem jej piersi. Justyna, najedzona, spokojnie spała w jej ramionach. Małgosia przekładała ją do łóżeczka i szła odciągać mleko, gotować obiad, prać zabrudzone pieluchy – zmuszając się, by nie zamykać oczu.

W tym najcięższym dla Małgosi czasie pojawiła się Kinga. Była jeszcze bardziej podobna do matki, jeszcze piękniejsza, chociaż wydawało się to niemożliwe.

— No nieźle wyglądasz, przyjaciółko. Zawsze wiedziałam, iż macierzyństwo i małżeństwo nie dodają urody. Nigdy nie będzie mi się chciało dzieci — powiedziała Kinga, widząc Małgosię, bez wstępnego „cześć”.

— Nie mów nigdy — uśmiechnęła się Małgosia.

Potem Kinga wyznała, iż zrobiła wiele aborcji i już nigdy nie będzie mogła mieć dzieci. Ale instynkt macierzyński i tak był w niej obecny. Kinga chętnie pomagała przy Justynie, zabierała ją na spacery, gdy Małgosia gotowała albo po prostu spała.

WWróciła do domu, gdzie czekał na nią Wojtek, i w jego ramionach znalazła spokój, wiedząc, iż przeszłość już nigdy nie stanie między nimi.

Idź do oryginalnego materiału