Byłem najstarszy w wielodzietnej rodzinie, dorastając w małej wiosce pod Poznaniem. Na moje barki spadł cały ciężar opieki nad młodszym rodzeństwem. Gotowałem im, leczyłem przeziębienia, odprowadzałem do przedszkola i szkoły. Rodzice nie pytali, czy tego chcę — po prostu rzucali: „Musisz!” — i koniec dyskusji.
Przyjaciół prawie nie miałem. Nie starczało czasu, a rówieśnicy wyśmiewali się, nazywając mnie „nianią” i „mięczakiem”. Ich słowa paliły jak ogień, często chowałem się w stodole, by popłakać. Ojciec, widząc łzy, sięgał po pas. „Wybiję ci głupoty z głowy!” — wrzeszczał, a każdy raz ból zostawiał nie tylko na skórze, ale i w sercu.
Dzieciństwa nie doświadczyłem. Po ósmej klasie rodzice uznali, iż mam zostać kucharzem — by rodzinie nigdy nie brakowało jedzenia. Wysłali mnie do szkoły zawodowej, choćby nie pytając o zdanie. Zgodziłem się, jak zawsze, z zaciśniętymi zębami.
Po trzech latach dostałem pracę w małej stołówce w Szczecinie. Ojciec żądał, bym wynosił jedzenie do domu, ale odmówiłem. Matka natychmiast zaczęła krzyczeć: „Egoista! Przez ciebie wszyscy głodują!”. Moją pierwszą pensję zabrali bez słowa. Gdy dostałam drugą, spakowałem rzeczy i uciekłem. Kupiłem bilet na pierwszy lepszy pociąg, nie myśląc, dokąd jedzie. Ważne było tylko jedno — wyrwać się z tego piekła. Wiedziałem: jeżeli zostanę, moje życie będzie stracone.
Było ciężko. Brałem się za każdą pracę: myłem klatki schodowe, zamiatałem ulice, aż w końcu zatrudniłem się jako zmywak w kawiarni. Dopiero po latach pozwolono mi stanąć przy kuchni. Oszczędzałem każdy grosz, choćby gdy zarabiałem więcej. Marzenie o własnym mieszkaniu, gdzie będę panem swojego losu, dodawało sił. Mieszkałem u starszej kobiety, Haliny Nowak, która stała mi się bliższa niż rodzina. Brała za pokój symboliczną kwotę, a ja pomagałem jej w domu. Każdy wieczór witała mnie gorącą herbatą z cytryną i świeżymi drożdżówkami. Wtedy czułem się naprawdę szczęśliwy.
Pewnego dnia poznałem Piotra, mojego przyszłego męża. Ślubu nie urządzaliśmy — tylko pobraliśmy się w urzędzie. Zamieszkaliśmy u jego rodziców, a rok później urodziła się córka, potem syn. Życie wreszcie się układało, ale przeszłość nie dawała o sobie zapomnieć. Rodzice śnili mi się po nocach — ich surowe twarze, ich krzyki. Opowiedziałem o tym Piotrowi i postanowiliśmy do nich pojechać. Chciałem się pogodzić, pokazać wnuki, odnowić więzi. Kupiłem całe torby smakołyków — czekoladki, owoce, wędliny — i szykowałem się na spotkanie z nadzieją.
Lecz gdy przekroczyłem próg rodzinnego domu, zamiast uścisków usłyszałem przekleństwa. Rodzice obrzucili mnie wyzwiskami, a ojciec choćby zamierzył się pięścią. Moi bracia popili się, najmłodsza siostra wpadła w złe towarzystwo. Nikt choćby nie spojrzał na moje dzieci, nie spytał, jak mi się żyło. Matka zatrzasnęła drzwi przed nosem, krzycząc: „Zdrajca!”. Stałem oszołomiony, ściskając ciężkie torby. Może ktoś nazwie mnie małostkowym, ale odwróciłem się, zabrałem prezenty i odszedłem. Na zawsze. choćby na ich pogrzeb nie wrócę.