Dzisiaj znowu dzwonili. Codziennie dzwonią, ale wiem, iż nie chodzi o troskę, tylko o spadek.
Jadwiga Nowak stała przy oknie, wpatrując się w mroźny, zimowy podwórzec. W mieszkaniu panowała cisza, przerywana tylko miarowym tykaniem starego zegara. Od lat na emeryturze, coraz częściej wracam myślami do dorosłych już dzieci – dwóch córek i syna. Dzisiaj są moje urodziny. Czy przyjdą? Choćby zadzwonili? Ale szczerze mówiąc, dawno straciłam złudzenia.
„Pamiętam, jak trzydzieści lat temu mąż zostawił mnie samą z trójką maluchów – myślałam gorzko. – Nie chciał odpowiedzialności: męczył go płacz, wieczny bałagan i brak pieniędzy. Miałam zaledwie trzydzieści lat, starsze dzieci dopiero zaczynały szkołę, a najmłodszy jeszcze nosił pieluchy. Trzeba było jeść, ubierać, uczyć…”
Nie załamałam się. Pracowałam, gdzie popadło: sprzątaczka, ekspedientka, niania. Byleby dzieciom niczego nie brakowało. Na własne życie nie starczało czasu. Marzyłam tylko, by miały wszystko, by nie czuły się gorsze od innych.
Teraz, patrząc wstecz, rozumiem, iż może postawiłam pieniądze ponad ciepłem rodzinnym. Dzieci potrzebowały nie tylko chleba i ubrań, ale i matki z bajką w ręku, z dobrym słowem.
Nie miałam wtedy żadnego wsparcia. Mąż odszedł, jakby wykreślił nas z życia. „To był jego wybór – myślę dziś bez urazy. – Każdy ma swoją drogę.”
Dzieci dorosły, założyły własne gniazda. Zostałam sama. Emerytura skromna, ale całe życie odkładałam „na czarną godzinę” – dla nich. Na śluby, na mieszkania, na przyszłość wnuków…
Teraz został mi oszczędnościowy rachunek, dwupokojowe mieszkanie na Woli – i pustka. Nie mam choćby do kogo otworzyć ust.
Tydzień temu złapał mnie ostry ból w piersi. Wezwaliśmy karetkę. Po badaniach usłyszałam diagnozę, która zmroziła mi krew w żyłach: poważna choroba, rokowania niepewne.
Personel skontaktował się z rodziną. I wtedy stał się cud: wszystkie troje przyjechali do szpitala niemal równocześnie.
Sąsiadka z sali westchnęła z zazdrością:
„Co za szczęście! Takie kochające dzieci, ani na krok nie odstępują…”
Tylko gorzko się uśmiechnęłam. Znam je zbyt dobrze, by się łudzić.
Po wyjściu zaczęły się codzienne telefony.
„Mamo, jak się czujesz?”
„Mamusiu, czegoś potrzebujesz?”
„Mamo, może pomyślisz o testamencie? Żeby potem nie było nieporozumień…”
Pozory troski, ale w głosach słychać sztuczną nutę. Nie ma tam prawdziwego niepokoju, którego nie da się udawać. Czuję: nie chodzi o miłość. Chodzi o moje oszczędności, o mieszkanie w dobrej dzielnicy.
Serce mi pęka: czy naprawdę wszystko sprowadza się do pieniędzy?
Ostatnio dużo myślę. Bardziej niż przez ostatnie lata. Patrzę na ciemne okna sąsiedzich kamienic i wiem – moja starość nie wygląda tak, jak marzyłam. Widziałam siebie przy kominku, czytającą wnukom bajki, otoczoną rodziną podczas świąt… A rzeczywistość to pustka i telefony o wyznaczonych godzinach, pełne ukrytej chciwości.
Coraz częściej zastanawiam się: czy zostawić im wszystko, co zdobyłam kosztem własnego życia?
Pojawia się myśl dzika i przerażająca: przekazać pieniądze fundacji, a mieszkanie zapisać sąsiadce Bronisławie – tej, która od lat zagląda wieczorami, przynosi zakupy, pyta: „Jak zdrowie, Jadziu?” – bezinteresownie, bez wyrachowania.
Jeszcze nie podjęłam decyzję. Ale w sercu już wiem: miłości nie kupisz prezentami ani mieszkaniami. Albo jest, albo jej nie ma.
A życie mamy tylko jedno. I starość też.
Skoro mam ją spędzić w samotności, niech przynajmniej moje ostatnie wybory będą szczere – nie podyktowane poczuciem obowiązku wobec tych, którzy zapomnieli o mnie, gdy najbardziej potrzebowałam ich ciepła.