“Od dziś wszystko będzie inaczej!” — jak jedna kobieta postawiła na miejscu męża i syna
Nie jestem ze stali. Jestem zwykłą kobietą, której też może być źle. Której boli głowa, która jest zmęczona, która pracuje na pełny etat, a wieczorem dźwiga ciężką torbę z zakupami, bo w domu — dwóch mężczyzn, zdrowych i najedzonych, którzy najwyraźniej myślą, iż jedzenie samo pojawia się w domu. A gdy siły kończą się, zostaje tylko jedno — powiedzieć głośno to, co już dawno krzyczy w środku.
Ten dzień był wyjątkowo ciężki. W biurze zaległości, szef od rana nerwowy, ledwo doczekałam się końca zmiany. Już stojąc na przystanku, zorientowałam się, iż muszę jeszcze wstąpić do sklepu: lodówka pusta, a w domu — mąż Krzysztof i syn Tomek. Krzysztof ma czterdzieści dwa lata, wysoki, postawny, apetyt adekwatny. Tomek — piętnaście, trenuje piłkę nożną, po treningach zmiata z talerzy wszystko, co popadnie.
Szłam do domu, zgarbiona pod ciężarem siat, przeklinając siebie, iż wzięłam tyle rzeczy. Głowa pulsowała, każdy krok odbijał się bólem w skroniach. Ale nie mogłam nie iść — bo kto, jak nie ja?
Gdy wreszcie otworzyłam drzwi, Krzysztof już był w domu. Leżał na kanapie, oglądał telewizję. Żadnego pytania, ani spojrzenia: “Jak się czujesz?” — jakby mnie w ogóle nie było. Tomek był jeszcze na treningu. W milczeniu przeszłam do sypialni, wzięłam tabletkę i położyłam się. Choćby piętnaście minut — żeby złapać oddech, ochłonąć, zebrać siły.
Głowa trochę przestała boleć, ale nie do końca. Mimo to wstałam i poszłam do kuchni. Tam, przez hałas telewizora, słychać było tylko moje kroki i brzęk naczyń. gwałtownie zrobiłam spaghetti, przygotowałam surówkę. Prostą, ale sycącą. Nie było czasu w wymyślne dania.
Tomek wrócił później. Zawołałam wszystkich do stołu. Usiadłam i usłyszałam coś, co we mnie wszystko urwało.
— Znowu spaghetti? — prychnął mąż. — Mogłaś zrobić coś ciekawszego.
— A ja bym wolał kotlety — dodał syn, bawiąc się widelcem w sałatce.
Żaden nie zapytał, jak się czuję. Żaden nie podziękował. Wiedzieli, iż bolała mnie głowa. Widzieli, jak dźwigam zakupy. Słyszeli, jak wzdycham i ledwo stoję na nogach. A wszystko, co potrafili powiedzieć, to “nam nie smakuje”.
Cicho odłożyłam widelec, spojrzałam na nich obu. I nagle coś we mnie kliknęło.
— Nie smakuje? To nie jedzcie. Od dziś wszystko się zmienia. Mam dość bycia obsługą. Chcesz kotletów? Sam sobie usmaż. Chcesz barszczu? Sam ugotuj. Nie będę więcej dźwigać zakupów, gotować, sprzątać i słuchać prychnięć. od dzisiaj gotuję — tak, dla wszystkich. Ale jeden z was zmywa naczynia, drugi sprząta mieszkanie. Sami zdecydujcie, kto co robi. Piorę tylko to, co jest w koszu. Brudne skarpety pod łóżkiem — nie mój problem.
Raz w tygodniu — w sobotę — idziemy razem do sklepu po zakupy. Nie jestem wołem pociągowym. Nie jestem służącą. Nie jestem kucharką na żądanie.
Wstałam, poprawiłam włosy i poszłam do łazienki. Obróciłam się w drzwiach:
— A teraz biorę prysznic i idę spać. Kto zmywa — sami zdecydujcie. Tylko pamiętajcie: jeżeli jutro rano w kuchni będzie brudno — nie będzie śniadania. To wszystko. Dobranoc.
Wyszłam. Za plecami — cisza. choćby telewizor ktoś wyłączył. Nie odwróciłam się. Wiedziałam, iż siedzą i patrzą za mną. Zaskoczeni. Może — zdezorientowani. A może pierwszy raz od lat — zaczęli myśleć.
I wiecie co? Nie poczułam winy. Tylko ulgę. Bo czasem, żeby cię usłyszano, trzeba przestać szeptać i zacząć mówić głośno. Wyraźnie. I bez przeprosin.