Już od dziesięciu lat jestem żoną Roberta, a jego matkę, Janinę Stanisławową, szczerze szanuję i choćby kocham. Jest dobra, troskliwa, zawsze gotowa pomóc z dziećmi albo poczęstować nas swoimi słynnymi pierogami. Ale do jednego jej nawyku nigdy nie mogę się przyzwyczaić – zawsze zostawia łyżkę w misce z sałatką! I nie tylko zostawia, ale wręcz wbija ją jak flagę na szczycie góry. Na Wielkanoc znów zasiądziemy przy jej stole, a ja już psychicznie przygotowuję się do tego kulinarnego rytuału. Choć, szczerze mówiąc, takie drobiazgi dodają naszym rodzinnym spotkaniom kolorytu i nie wyobrażam sobie życia bez tych ciepłych chwil.
Janina Stanisławowa to kobieta, którą po prostu nie da się nie szanować. Kiedy wychodziłam za Roberta, jak każda młoda synowa, trochę się jej obawiałam. Słyszałam historie koleżanek o „potworach w spódnicy”, które krytykują wszystko. Ale Janina okazała się zupełnie inna. Przyjęła mnie z uśmiechem, nauczyła piec swój legendarny sernik i nigdy nie wtrącała się z nieproszonymi radami. Gdy urodziły się nasze dzieci, Zosia i Staś, stała się dla nich najlepszą babcią – bawi się z nimi, czyta bajki, a jej sekretny zapas cukierków to już rodzinna legenda. Naprawdę dziękuję losowi za taką teściową. Ale ta jej łyżka w sałatce… To mój osobisty koszmar.
Wszystko zaczęło się podczas pierwszej rodzinnej kolacji, na którą przyszliśmy jeszcze jako narzeczeni. Janina zastawiła stół jak na królewskie przyjęcie: sałatka jarzynowa, śledzik w śmietanie, galaretka, pieczona gęś – wszystko perfekcyjne. Starając się być dobrą gością, pochwaliłam sałatki i sięgnęłam po porcję. Wtedy zobaczyłam – w misce z jarzynową tkwi wielka łyżka, dokładnie w środku, jak iglica wieżowca. Pomyślałam, iż to przypadek, wyjęłam ją delikatnie i położyłam obok. Ale pięć minut później Janina, przechodząc obok, znowu ją wbiła! „Tak wygodniej, Kasiu, jedz, nie krępuj się!” – powiedziała z uśmiechem. Tylko skinęłam głową, ale wewnątrz przeżywałam kulturowy szok.
Od tamtej pory ta łyżka stała się moją zmorą. Na każdym święcie – Boże Narodzenie, Wielkanoc, urodziny – pojawia się w sałatkach jak nieunikniony gość. Raz to jarzynowa, innym razem sałatka warstwowa, a kiedyś choćby w greckiej, gdzie wyglądała jak intruz między fetą i oliwkami. Próbowałam walczyć – wyjmowałam łyżkę, kładłam na serwetce, proponowałam rozłożyć sałatkę wcześniej. Ale Janina jest nieugięta. „Kasiu, to tradycja – mówi. – U nas w rodzinie zawsze tak robiono!” Robert tylko się śmieje: „Mamo, kto teraz wbija łyżki w sałatkę?” A ona na to: „Wy, młodzi, nic nie rozumiecie z prawdziwej biesiady!”
Teraz, gdy myślę o nadchodzącej Wielkanocy, już w wyobraźni widzę ten stół. Janina, jak zawsze, zasiądzie na honorowym miejscu w świątecznym fartuchu, z promiennym uśmiechem. Na stole – mazurki, pisanki, wędliny i oczywiście jej najlepsze sałatki z nieodłączną łyżką. Żartuję choćby z Robertem, iż powinniśmy podarować teściowej specjalną podstawkę, żeby przestała je wbijać byle gdzie. Ale tak naprawdę ten nawyk stał się już częścią naszej rodzinnej legendy. Zosia, nasza córka, choćby narysowała kiedyś babcię z ogromną łyżką w misce – i wszyscy się śmialiśmy, włącznie z Janiną.
Wielkanoc u teściowej to zawsze wydarzenie. Zbiera całą rodzinę: nas z dziećmi, jego sŚmiech i rozmowy rozbrzmiewają w tle, a ja z czułością patrzę na Janinę, która z dumą wkłada kolejną łyżkę w sałatkę, bo wie, iż to właśnie te małe, dziwaczne tradycje sprawiają, iż nasza rodzina jest wyjątkowa.