Od dziesięciu lat jestem żoną i szczerze kocham oraz szanuję swoją teściową.

newsempire24.com 14 godzin temu

Już od dziesięciu lat jestem żoną Marka, a moją teściową, Krystynę Pawłowską, szczerze szanuję i choćby kocham. Jest dobra, troskliwa, zawsze gotowa pomóc z dziećmi albo poczęstować nas swoimi słynnymi pierogami. Ale do jednego jej nawyku nigdy nie mogłam się przyzwyczaić — zawsze zostawia łyżkę w misce z sałatką! I nie tylko zostawia, ale wręcz wbija ją jak flagę na górze. Na Wielkanoc znowu zasiądziemy przy jej dużym stole, a ja już psychicznie przygotowuję się do tego kulinarnego rytuału. Ale, szczerze mówiąc, takie drobiazgi dodają naszym rodzinnym spotkaniom kolorytu i nie wyobrażam sobie życia bez tych ciepłych chwil.

Krystyna Pawłowska to kobieta, której nie sposób nie szanować. Kiedy wychodziłam za Marka, jak każda młoda synowa, trochę się bałam teściowej. Słyszałam od znajomych historie o “potworach w spódnicy”, którzy krytykują wszystko. Ale Krystyna okazała się zupełnie inna. Przywitała mnie z uśmiechem, nauczyła mnie piec swoje słynne jabłeczniki i nigdy nie narzucała nieproszonych rad. Kiedy urodziły się nasze dzieci, Zosia i Staś, stała się dla nich najlepszą babcią: bawi się z nimi, czyta bajki, a jej cukierki z tajnej kryjówki to już legenda. Naprawdę jestem wdzięczna losowi za taką teściową. Ale ta jej łyżka w sałatce… To mój osobisty koszmar.

Wszystko zaczęło się podczas pierwszej rodzinnej kolacji, na którą poszliśmy z Markiem jeszcze jako narzeczeni. Krystyna zastawiła stół jak na królewskie przyjęcie: sałatka jarzynowa, szyneczka pod pierzynką, galaretka, pieczona kaczka — wszystko idealne. Ja, starając się być dobrą gością, pochwaliłam sałatki i sięgnęłam po porcję. I wtedy widzę: w misce z jarzynową sterczy ogromna łyżka, dokładnie w środku, jak iglica wieżowca. Pomyślałam wtedy, iż to przypadek, delikatnie wyjęłam łyżkę i położyłam obok. Ale po pięciu minutach Krystyna, przechodząc obok, znowu ją wbiła! “Tak wygodniej, Kasiu, bierz, nie krępuj się!” — powiedziała z uśmiechem. Tylko skinęłam głową, ale wewnątrz przeżywałam szok kulturowy.

Od tamtej pory ta łyżka stała się moją zmorą. Na każde święto — Nowy Rok, Wielkanoc, urodziny — pojawiała się w sałatkach, jak nieunikniony gość. Czasem to jarzynowa, czasem tzw. “tęcza”, a raz choćby w greckiej, gdzie wyglądała jak ciało obce pomiędzy fetą i oliwkami. Próbowałam walczyć: wyjmowałam łyżkę, kładłam na serwetce, proponowałam rozłożyć sałatkę na talerzach wcześniej. Ale Krystyna jest nieugięta. “Kasiu, to tradycja — mówi. — U nas w rodzinie zawsze tak robiono!” Marek tylko się śmieje: “Mamo, kto teraz wbija łyżki w sałatkę?” A ona na to: “Wy, młodzież, nic nie rozumiecie z prawdziwego biesiadowania!”

Teraz, gdy myślę o nadchodzącej Wielkanocy, już wcześniej widzę ten stół. Krystyna, jak zawsze, będzie na czele, w swoim świątecznym fartuchu, z promiennym uśmiechem. Na stole — baby, pisanki, wędliny i oczywiście jej królewskie sałatki z nieodłączną łyżką. choćby żartuję z Markiem, iż trzeba podarować teściowej specjalną podstawkę na łyżki, żeby przestała je wbijać gdzie popadnie. Ale, szczerze mówiąc, ten zwyczaj stał się już częścią naszej rodzinnej tradycji. Zosia, nasza córka, narysowała choćby babcię z ogromną łyżką w misce — i wszyscy się śmialiśmy, włącznie z Krystyną.

Świąteczne spotkania u teściowej to zawsze wydarzenie. Zbiera całą rodzinę: nas z Markiem i dziećmi, jego siostrę z mężem, kuzynów, sąsiadów. Stół zastawiony tak, iż nie widać obrusa, a jedzenia starczy na tydzień. Krystyna krząta się, dokłada wszystkim dokładki, opowiada historie z młodości. Patrzę na nią i myślę: skąd ma tyle energii? Zdąży upiec baby, pomalować jajka, a jeszcze z Stasiem gra w “bitkę jajkami”. A ja po jednym dniu gotowania marzę już o kanapie i serialu.

W zeszłym roku na Wielkanoc postanowiłam pomóc jej w kuchni, może uda się kontrolować sytuację z łyżką. Ale nic z tego. Gdy ja kroiłam warzywa, Krystyna już układała sałatki i, oczywiście, wbiła w każdą łyżkę. “Tak ładnie!” — powiedziała, podziwiając swoje dzieło. Tylko westchnęłam i pomyślałam: niech będzie. W końcu to jej dom, jej zasady. A ja po prostu rozkoszuję się jej smakołykami i staram się nie zwracać uwagi na te kulinarne “flagi”.

Czasem zastanawiam się: może ta łyżka to nie tylko nawyk, ale jakiś symbol? Może dla Krystyny to sposób, by pokazać, iż dba o nas, iż chce, byśmy jedli do syta? Spytałam choćby Marka, skąd to się wzięło. Wzruszył ramionami: “Mamie się wydaje, iż tak goście szybciej zaczną jeść. Ona wszystkich karmi, jak na wojnie”. I prawda, od stołu teściowej nie sposób wyjść głodnym. choćby Staś, który zwykle grymasi, pałaszuje jej kotlety jak nigdy.

Teraz, szykując się na święta, już nie walczę z łyżką. To jak tradycja, bez której święta byłyby niepełne. Wyobrażam sobie, jak usiądziemy przy stole, Krystyna zacznie opowiadać, jak farbowała jajka w łupinach cebuli, Zosia ze Stasiem będą się kłócić, czyje jajo twardsze, a Marek mrugnie do mnie, gdy znów wyjmę łyżkę z sałatki. I wiecie co? Robi mi się ciepło na sercu. Tak, Krystyna ma swoje dziwactwa, ale to dusza naszej rodziny. Cieszę się, iż moje dzieci mają taką babcię, która uczy je nie tylko jeść sałatkę z łyżki, ale i kochać życie.

Może za kilka lat sama zacznę wbijać łyżki w sałatki — na cześć Krystyny. Na razie biorę ze sobą na święta dobry humor i szykuję się na kolejną ucztę. I oczywiście na tę jedną łyżkę, która jak latarnia będzie sterczeć w misce, przypominając, iż dom teściowej to miejsce, gdzie zawsze jest ciepło, smacznie i trochę zabawnie.

Idź do oryginalnego materiału