Od dziesięciu lat jestem żoną, a teściową szanuję i kocham.

polregion.pl 5 godzin temu

Już dziesięć lat jestem żoną Roberta, a moją teściową, Halinę Marię, szczerze szanuję i choćby kocham. Jest dobra, troskliwa, zawsze gotowa pomóc z dziećmi lub poczęstować nas swoimi sławymi pierogami. Ale do jednego jej nawyku nigdy nie mogłam się przyzwyczaić – zawsze zostawia łyżkę w misce z sałatką! I nie tylko zostawia, ale wręcz wbija ją jak flagę na szczycie góry. Na Wielkanoc znów zasiądziemy przy jej stole i już psychicznie przygotowuję się do tego kulinarnego rytuału. Lecz, szczerze mówiąc, takie małe rzeczy nadają naszym rodzinnym spotkaniom kolorytu i nie wyobrażam sobie życia bez tych ciepłych chwil.

Halina Maria to kobieta, którą nie sposób nie szanować. Kiedy wychodziłam za Roberta, bałam się teściowej jak każda młoda syfnowa. Słyszałam historie koleżanek o „potworach w spódnicy”, które krytykują wszystko. Ale Halina okazała się zupełnie inna. Przywitała mnie z uśmiechem, nauczyła piec swoje słynne jabłeczniki i nigdy nie wtrącała się z nieproszonymi radami. Gdy urodziły się nasze dzieci, Zosia i Wojtek, stała się dla nich najlepszą babcią: bawi się z nimi, czyta bajki, a jej cukierki z tajnego schumbra to prawdziwa legenda. Naprawdę dziękuję losowi za taką teściową. Ale ta jej łyżka w sałatce… To mój osobisty koszmar.

Wszystko zaczęło się podczas pierwszej rodzinnej kolacji, na którą przyszliśmy jeszcze jako narzeczeni. Halina nakryła stół jak na królewskie przyjęcie: sałatka jarzynowa, sałatka z krewetek, zimne nóżki, pierś z kaczki – wszystko doskonałe. Chcąc być dobrą gością, pochwaliłam sałatki i sięgnęłam po porcję. Nagle widzę: w misce z jarzynową sterczy ogromna łyżka, dokładnie w środku, jak wieża na drapaczu chmur. Pomyślałam, iż to pomyłka, delikatnie wyciągnęłam łyżkę i położyłam obok. Ale po pięciu minutach Halina, przechodząc obok, znowu ją wbiła! *„Tak wygodniej, Aniu, bierz, nie krępuj się!”* – powiedziała z uśmiechem. Kiwnęłam głową, ale wewnątrz doznałam kulturowego szoku.

Od tamtej pory ta łyżka stała się moją zmorą. Na każdym święcie – Nowy Rok, Wielkanoc, urodziny – pojawiał się w sałatkach jak nieunikniony gość. Czasem w jarzynowej, czasem w tańcu warzyw, a raz choćby w sałatce greckiej, gdzie wyglądała jak intruz między fetą a olivkami. Próbowałam walczyć: wyjmowałam łyżkę, kładłam na serwetkę, proponowałam rozłożyć sałatki na talerze wcześniej. Ale Halina jest nieugięta. *„Aniu, to tradycja – mówi. – U nas w rodzinie zawsze tak robiono!”* Robert tylko się śmieje: *„Mamo, kto teraz wbija łyżki w sałatki?”* A ona w odpowiedzi: *„Wy, młodzi, nic nie rozumiecie z prawdziwego biesiadowania!”*

Teraz, gdy myślę o nadchodzącej Wielkanocy, od razu widzę ten stół. Halina, jak zawsze, będzie zasiadać na honorowym miejscu w świątecznym fartuchu, promienna. Na stole – baby wielkanocne, pisanki, wędliny i oczywiście jej koronne sałatki z nieodłączną łyżką. choćby żartuję z Robertem, iż powinniśmy podarować teściowej specjalny stojak na łyżki, żeby przestała je wbijać gdzie popadnie. Ale szczerze mówiąc, ten nawyk stała się już częścią rodzinnego folkloru. Zosia, nasza córka, choćby kiedyś narysowała babcię z ogromną łyżką w misce – wszyscy śmialiśmy się do zanurzenia, włącznie z Haliną.

Wielkanocne spotkania u teściowej to zawsze wydarzenie. Zbiera całą rodzinę: nas z dziećmi, siostrę Roberta z mężem, kuzynów, sąsiadów. Stół uginał się pod jedzeniem, a Halina krzątała się, dokładała każdemu, opowiadała historie z młodości. Patrzę na nią i myślę: skąd ona ma tyle energii? Zdąży upiec baby, pokolorować jajka i jeszcze zagrać z Wojtkiem w *„bitwę na pisanki”*. A ja po jednym dniu gotowania marzę już tylko o kanapie i serialu.

Zeszłej roku postanowiłam pomóc jej w kuchni, może chociaż kontrolować sytuację z łyżką. Ale nic z tego. Gdy kroiłam warzywa, Halina już układała sałatki i oczywiście wbiła w każdą po łyżce. *„Tak pięknie!”* – powiedziała, podziwiając swoje dzieło. Westchnęłam i stwierdziłam: niech będzie. W końcu to jej dom, jej zasady. A ja po prostu cieszę się jej kuchnią i staram się nie zwracać uwagi na te kulinarne *„flagi”*.

Czasem zastanawiam się: może ta łyżka to nie tylko nawyk, ale jakiś symbol? Może dla Haliny to sposób, by pokazać, iż dba o wszystkich, żeby jedli do syta? choćby zapytałam Roberta, skąd to się wzięło. Wzruszył ramionami: *„Mamie się wydaje, iż tak goście szybciej zaczną jeść. Przecież ona wszystkich karmi, jak na wojnie”*. I prawda – odejść od jej stołu głodnym to niewykonalne. choćby Wojtek, który zwykle grymasi, pałaszuje jej kotlety mielone za oba policzki.

Teraz, przygotowując się do Wielkanocy, już nie próbuję walczyć z łyżką. To jak tradycja, bez której święta byłyby niepełne. Wyobrażam sobie, jak siądziemy przy stole, Halina zacznie opowiadać, jak farbowała jajka łupinami cebuli, Zosia z Wojtkiem będą się spierać, czyje jajko jest twardsze, a Robert mrugnie do mnie, gdy znów wyciągnę łyżkę z sałatki. I wiesz co? Czuję ciepło na te myśli. Tak, Halina ze swoimi dziwactwami, ale to ona jest duszą naszej rodziny. Cieszę się, iż moje dzieci mają taką babcię, która uczy je nie tylko jeść sałatkę z łyżki, ale i kochać życie.

Może za parę lat sama zacznę wbijać łyżki w sałatki – dla Haliny. Na razie zabieram na Wielkanoc dobry humor i szykuję się na kolejną ucztę. I oczywiście na tę jedną łyżkę, która, jak latarnia, będzie sterczeć w misce, przypominając, iż dom teściowej to miejsce, gdzie zawsze jest ciepło, smacznie i trochę śmiesznie.

Idź do oryginalnego materiału