Minęły już cztery lata, odkąd nie rozmawiam z własną matką. I nie, nie wstydzę się tego.
Gdy wychodziłam za mąż, miałam zaledwie dwadzieścia dwa lata. Razem z moim mężem, Wojtkiem, właśnie skończyliśmy studia i wprowadziliśmy się do małego, zniszczonego, ale własnego wynajmowanego mieszkania na przedmieściach Gdańska. Pieniędzy starczało ledwie na przeżycie, ale wtedy wydawało się to błahostką — byliśmy młodzi, zakochani i pełni nadziei na przyszłość.
Łapaliśmy się każdej pracy. Wojtek harował bez dni wolnych — na budowach, jako kurier, nocami pilnował magazynów. Ja też nie próżnowałam — poranne zmiany w sklepie, wieczorami korepetycje. Wszystko po to, by odkładać na własne mieszkanie, choćby maleńkie, choćby na kredyt.
Minął nieco ponad rok. Na urodzinach mamy Wojtek, po toastach, rzucił pomysł: „Może zamieszkamy u twoich rodziców, a ja w tym czasie zrobię u nich remont kapitalny?” Mama niby obiecała nie brać od nas ani grosza. Byłam w szoku — choćby ze mną tego nie omówił. Ale wszyscy — i mama, i on — naciskali: „Tak będzie lepiej, oszczędność, pomoc, rodzina”. Uległam.
Wtedy moja młodsza siostra, Kinga, miała już osiemnaście lat. Prawie nie bywała w domu, ciągle gdzieś biegała lub nocowała u koleżanek. Z Wojtkiem nie darzyli się szczególną sympatią, ale mama była nim wręcz oczarowana. Stał się dla niej idealnym zięciem: położy płytki, przemaluje ściany, naprawi kran. A przy okazji pomagał też sąsiadkom — emerytowanym koleżankom mamy — nie z ochoty, ale bo „mama prosiła”.
Tata był szczęśliwy: wreszcie nikt nie zmuszał go do naprawiania cudzych szaf czy kręcenia kurków w obcych łazienkach.
Z Kingą jednak nie układało mi się najlepiej. Czepiała się o byle co, robiła skandale bez powodu. Starałam się to ignorować — wiedziałam, iż chce nas wykurzyć. Milczałam.
Pewnego piątku rodzice wyjechali na działkę, zostaliśmy w mieszkaniu tylko z Wojtkiem. On kończył podłogę w kuchni, ja myłam okna. Wtedy Kinga przyprowadziła jakiegoś chłopaka. Wyglądał, jakby właśnie wyszedł z meliny — nieogolony, w pogniecionej kurtce, buty oblepione błotem. Przesiedzieli u niej w pokoju kilka godzin, potem wyszli. Ja, dorosła kobieta, nie wtrącałam się — niech sama dba o swoje życie.
Następnego wieczoru tata zorientował się, iż zginęły pieniądze — pokaźna suma, odłożona na naprawę samochodu. Mama, rzecz jasna, rzuciła się na Kingę, a ja — głupia! — wspomniałam o „gościu”. Myślałam, iż sprawiedliwość jakoś się wymierzy.
Ale zgadnijcie, kto został winowajcą? Ja.
— Dlaczego mi nie powiedziałaś?! — wrzeszczała mama. — Tysiąc razy jej powtarzałam, żeby żadnych chłopaków do domu nie przyprowadzała! A gdyby zaszła w ciążę, to byś ją utrzymywała?!
Próbowałam tłumaczyć, iż Kinga jest dorosła, iż nie jestem jej matką ani opiekunką. Ale mama tylko nakręcała się coraz bardziej. W końcu po prostu wyrzuciła nas z Wojtkiem z mieszkania. Na ulicę. Bez wyjaśnień. Z krzykiem:
— Wyście mi tu już dojadli! Wyremontowaliście? Brawo. Teraz spadajcie!
Tata stał w kącie jak cień, a potem dostał swoją porcję:
— Gdybyś cokolwiek potrafił, nie musiałabym prosić zięcia!
To był koniec. Wyszliśmy. Wojtek milczał. Ja szlochałam.
Mama dzwoniła potem, prosiła, byśmy wrócili. Nie odebrałam. I od tamtej pory nie odbieram. Minęły cztery lata.
Znów wynajmowaliśmy, oszczędzaliśmy każdy grosz, aż w końcu — mamy swoje mieszkanie. Małe, na kredyt, ale swoje. W grudniu podpiszemy dokumenty.
A Kinga wyszła za mąż za tego właśnie chłopaka. Tak, za tego „menela”. Teraz mieszkają u rodziców. Wojtek śmieje się: „Widzisz, remont jednak nie poszedł na marne”. Ani jednego gwoździa tam już nie wbije. Nikt ich nie przegania, mama traktuje ich jak królewską parę.
Czasem aż płaczę z bezsilności. Oddaliśmy wszystko: czas, siły, nerwy — a w końcu nas wyrzucili. Bo powiedzieliśmy prawdę. Bo „przestaliśmy być wygodni”. A teraz, gdy mieszka z nimi prawdziwy problem, milczy.
Ale niech będzie. Niech będzie. My nie wrócimy. A jeżeli znów coś się zdarzy — okradną, oszukają, skrzywdzą — nie pomożemy. ZrobI tak już zostanie, bo czasem najtrudniej odciąć się od tych, którzy powinni być nam najbliżsi.