Nowe życie: od odmowy do akceptacji

polregion.pl 2 dni temu

Nowe życie Julii: od osądu do akceptacji

Faustyna ledwo wysiadła z autobusu. Nogi były zdrętwiałe, stawy bolały, a walizka wydawała się dwa razy cięższa niż zwykle. Pasażerowie gwałtownie rozbierali swoje bagaże i rozchodzili się, zostawiając za sobą tylko szelest kroków i warkot odjeżdżającego pojazdu. Faustyna, jak zawsze, się nie spieszyła. W domu nikt na nią nie czekał. Stanęła nieco z boku, wzięła głęboki oddech powietrzem, które pachniało mokrymi liśćmi, i po raz pierwszy od dawna poczuła, iż nie wraca po prostu do mieszkania — wraca do siebie.

Jej dawna szkolna przyjaciółka od miesięcy namawiała ją na odwiedziny. Spędziły tydzień na działce — przyroda, cisza, niekończące się rozmowy. Ale pod koniec Faustyna zrozumiała: tęskniła za własnym łóżkiem, swoją ulubioną filiżanką do herbaty, choćby za cichym tykaniem kuchennego zegara.

Mąż zmarł siedem lat temu. Na początku była zagubiona, nie wiedziała, jak żyć sama. Ale potem się przyzwyczaiła. Córka wyszła za mąż, wyjechała do Warszawy — dzwoni rzadko. Samotność stała się czymś zwyczajnym, jak stary szal, którym otula się zimowymi wieczorami.

— Proszę pani, to pański? — kierowca wskazał na walizkę, która została samotnie pod autobusem.

— Mój — skinęła głową Faustyna i pociągnęła ją w stronę przystanku miejskiego.

Autobus mknął po mokrym asfalcie, a w kałużach odbijały się strzępki nieba. Miasto witało ją znajomymi kamienicami, znanymi widokami, siwymi topolami przy drodze. Tutaj się wychowała, wyszła za mąż, urodziła córkę — i oto wracał pełen koło, jakby w to samo miejsce.

Przed klatką, jak zawsze, siedziały dwie wieczne strażniczki — Krystyna i Halina. Obie krągłe jak drożdżówki z serem, wiecznie coś omawiały i bacznie oceniały każdego przechodnia.

— Skąd to wracasz, Faustynko? — wpiły się w nią wzrokiem jak w blat.

— U przyjaciółki byłam — krótko odpowiedziała, sięgając już do drzwi, ale ją zatrzymały.

— A u ciebie, jak cię nie było, rewolucja!

— Do czterdziestki się wprowadziła! Dziewczyna wysoka jak tyczka, chuda w pasie!

— Meble nowe znosili! Samochód podjechał! Kot biały, puchaty!

— Pewno prostytutka! Facet stary, mógłby być jej ojcem!

Faustyna wysłuchała w ciszy — sąsiadki, jak zawsze, wiedziały wszystko. Gdyby zapytać je o historię cmentarza, też znałyby każdy nagrobek. Najważniejsze, iż remont zrobili bez niej — ściany nie trzęsły się od wiertarki.

Mieszkanie powitało ją ciszą i znajomym zapachem kurzu. Czajnik na kuchence, ciepła woda, ulubiony kubek — wszystko na swoim miejscu. Ledwo usiadła przed telewizorem, gdy ktoś zapukał.

W drzwiach stała owa „tyczka”. Dziewczyna była rzeczywiście olśniewająca: opalona, jasnowłosa, w krótkich szortach i z delikatnymi dłońmi. Ale w jej oczach było coś więcej — zmęczenie, ostrożność, tęsknota.

— Dzień dobry, jestem nową sąsiadką. Usłyszałam kroki, pomyślałam, iż się przywitam. Mam na imię Julia.

To imię zabrzmiało zaskakująco zwyczajnie. Nie Oliwia, nie Marcelina — Julia.

Faustyna zaprosiła ją na herbatę. Dziewczyna okazała się kulturalna i inteligentna. Bez sztuczności, bez wywyższania się.

— Pewno już pani o mnie nasłuchała się dziwaków? — uśmiechnęła się Julia.

— Co nieco — odpowiedziała szczerze Faustyna. — Ale wierzę swoim oczom.

Julia nie od razu, ale otworzyła się. Opowiedziała swoją historię: o ojcu, który pił, o ucieczce z rodzinnej wioski, o mężczyźnie, który dał jej dach nad głową i pomógł się wykształcić. JedyI tak z czasem Julia stała się dla Faustyny jak córka, a sąsiedzkie plotki ucichły, bo choćby Krystyna z Haliną musiały przyznać, iż serce nie wybiera, a dobrego człowieka warto trzymać blisko.

Idź do oryginalnego materiału