No już trzeci rok żyję jak w koszmarze, z którego nie mogę się obudzić. Wszystko zaczęło się tego dnia, gdy mój syn, trzydziestopięcioletni Maciej, przyprowadził do naszego dwupokojowego mieszkania w Warszawie swoją nową żonę. Kobietę o imieniu Kasia. Miała już dwoje dzieci z poprzedniego małżeństwa. Na początku mówił, iż to tylko tymczasowo. Tymczasowo. Jak często my, kobiety, wierzymy w takie słowa…
Minęły trzy lata. W naszym mieszkaniu nie mieszka już rodzina, tylko cała armia: ja, mój syn, jego małżonka, jej dwójka dzieci i… znów jest w ciąży. Chyba Bóg na starość postanowił, iż ani chwili spokoju mi nie da. Może za jakieś dawne grzechy?
Kasia nie jest nieubłagalna ani chora, ma trochę po trzydziestce. Ale pracować nie zamierza. Tłumaczy, iż jest „zajęta dziećmi”. Tylko iż dzieci codziennie rano idą do przedszkola. A Kasia? Nie. Nie idzie do pracy. Idzie na spacer. Albo do koleżanki. Albo na paznokcie. Na co dokładnie – nie wiem.
Maciej na początku zapewniał: iż załatwią papiery, iż wszystko się ułoży, iż ona znajdzie pracę, a oni wezmą kredyt albo wynajmą coś osobno. Uwierzyłam. Jestem matką – zawsze mam nadzieję. Ale minął rok, drugi, zaczął się trzeci. I nic się nie zmienia. Tylko brzuch Kasi rośnie.
Nie powiem, żeby była wobec mnie bezpośrednio niemiła. Nie chamuje, mówi grzecznie. Ale w domu nie rusza palcem. Ani podłogi nie umyje, ani naczyń, ani obiadu nie ugotuje. choćby własnymi dziećmi nie zajmuje się porządnie – włączy im bajki, wsadzi coś do rąk i siedzi w telefonie. A wieczorem – od niej cisza, od dzieci krzyki.
Wszystkie domowe obowiązki spadają na mnie. Wstaję o czwartej rano. Pracuję jako sprzątaczka w dwóch biurach, zamiatałam podłogi, wracam do domu przed ósmą, nie zdążę choćby herbaty wypić – już trzeba sprzątać, prać, gotować. Kiedy wszyscy są poza domem, ja sama szoruję kuchnię, żeby nie obkleiła się tłuszczem, piorę ubrania, gotuję obiad. Bo przecież w południe syn z żoną wracają – jeść trzeba. Potem znowu roboty, kolacja, i dopiero po dziewiątej wieczorem mogę wreszcie usiąść. Czasem po prostu stoję w kuchni i płaczę. Z bezsilności.
Moja emerytura idzie na rachunki i jedzenie. Pensji Macieja nie starcza na taką gromadę. A Kasia, rzecz jasna, „na macierzyńskim”. I to jeszcze zanim oficjalnie na nie weszła.
Ostatnio próbowałam porozmawiać z synem. Powiedziałam, iż mieszkanie za małe, iż nas za dużo, iż nie daję rady, zdrowie już nie to. Trafiłam choćby do szpitala – ciśnienie skoczyło przy kuchence. Lekarz kategorycznie zabronił mi się przemęczać. A on tylko wzruszył ramionami i rzucił:
– Mamo, ty tu nie mieszkasz sama. Mieszkanie też jest moje. Nigdzie się nie wyprowadzimy. Nie ma pieniędzy. Więc wytrzymaj.
I tyle było z tej rozmowy.
I tyle z wdzięczności.
I tyle z syna.
Myślę, żeby uciec. Wziąć pożyczkę, wpakować się w kredyt, ale znaleźć swój kąt. choćby mniejszy, choćby bez remontu. Byle cisza. Byle nikt. Bo już nie wytrzymam. Nie dam rady, kiedy w domu pojawi się jeszcze jedno dziecko. Tu już się nie żyje – tu się walczy o przetrwanie.
Ja już nie żyję. Ja obsługuję. Jestem służącą we własnym domu. Na swoją starość. A najgorsze, iż nikt, ale to nikt z nich choćby nie zastanawia się, jak mi jest. Oni po prostu żyją. I czekają, aż ugotuję, posprzątam, zamknę się w sobie.
Chce mi się krzyczeć, ale zaciskam usta. Już nie daję rady, ale wciąż działam. Bo inaczej – brud, głód, zimno. Bo jestem matką. Bo jestem babcią. Bo jestem sama.