Nowa żona syna i jej dzieci zamieniły moje życie w codzienny koszmar.

twojacena.pl 1 tydzień temu

Mój syn wprowadził do domu nową żonę z dwójką dzieci. Teraz każdy dzień to dla mnie piekło.

Minęły już trzy lata, a ja wciąż żyję jak w niekończącym się koszmarze. Wszystko zaczęło się, gdy mój syn, trzydziestopięcioletni mężczyzna, przyprowadził do naszego dwupokojowego mieszkania w Warszawie swoją nową wybrankę – Jadwigę. Kobieta miała już dwójkę dzieci z poprzedniego związku. Na początku zapewniał, iż to tylko na chwilę. Tymczasowo. Jak często my, kobiety, wierzymy w takie obietnice…

Trzy lata później nasze mieszkanie przypomina koszary: mieszkamy tu ja, syn, jego żona, jej dwójka dzieci, a teraz ona znów jest w ciąży. Bóg, zamiast dać mi spokojną starość, zesłał mi kolejny krzyż. Pewnie za jakieś grzechy.

Jadwiga nie jest niepełnosprawna ani chora – ma kilka ponad trzydzieści lat. Ale pracować nie chce. Twierdzi, iż „zajmuje się dziećmi”. Tyle iż te dzieci codziennie rano idą do przedszkola. A Jadwiga? Nie idzie do pracy. Idzie na spacer. Albo do koleżanki. Albo na paznokcie. Na co dokładnie – nie wiem.

Syn początkowo obiecywał: iż załatwią papiery, wszystko się ułoży, ona znajdzie pracę, a oni wynajmą mieszkanie albo wezmą kredyt. Uwierzyłam. Bo jestem matką – zawsze mam nadzieję. Ale minął rok, drugi, trzeci… Nic się nie zmienia. Tylko brzuch u Jadwigi rośnie.

Nie powiem, iż jest wobec mnie wprost chamska. Nie podnosi głosu, mówi grzecznie. Ale w domu nie zrobi nic. Ani podłogi umyć, ani zmyć naczyń, ani obiadu ugotować. choćby dzieci tak naprawdę nie pilnuje – włączy im bajki, wręczy coś do rąk i siedzi w telefonie. A wieczorem – cisza od niej i krzyki od maluchów.

Cały dom spoczywa na moich barkach. Wstaję o czwartej rano. Pracuję jako sprzątaczka w dwóch biurach, wracam do domu przed ósmą. Ledwo zdążę napić się herbaty, a już trzeba sprzątać, prać, gotować. Kiedy wszyscy wychodzą, sama szoruję kuchnię, żeby nie świeciła tłuszczem, piorę ubrania, przygotowuję obiad. Bo syn z żoną wracają w porze posiłku. Potem znów obowiązki, kolacja, i dopiero po dziewiątej wieczorem mogę w końcu usiąść. Czasem staję w kuchni i płaczę. Z bezsilności.

Moja emerytura idzie na rachunki i jedzenie. Pensja syna nie starcza na taką gromadkę. A Jadwiga „na macierzyńskim” – i to jeszcze zanim oficjalnie na nie weszła.

Ostatnio próbowałam porozmawiać z synem. Powiedziałam, iż mieszkanie jest za małe, iż jest nas za dużo, iż już nie daję rady, zdrowie szwankuje. Niedawno trafiłam do szpitala – ciśnienie podskoczyło mi przy kuchence. Lekarz kategorycznie zakazał przemęczania się. A on tylko wzruszył ramionami i rzucił:
– Mamo, ty nie jesteś tu sama. To też moje mieszkanie. Nie mamy dokąd jechać. Nie ma pieniędzy. Więc musisz wytrzymać.

I tyle.
Tyle wdzięczności.
Taki ze mnie syn.

Myślę o wyprowadzce. Wziąć pożyczkę, zadłużyć się, ale znaleźć własny kąt. choćby mniejszy, choćby bez remontu. Byle cisza. Byle nikogo. Bo nie wytrzymam już kolejnego dziecka w tych ścianach. Tu się nie żyje – tu się wegetuje.

Ja już nie żyję. Ja obsługuję. Jestem niewolnicą we własnym domu. Na swoją starość. A najgorsze, iż nikt z nich choćby się nie zastanawia, jak mi jest. Oni po prostu żyją. I czekają, aż ugotuję, posprzątam, zamknę się w sobie.

Chce mi się krzyczeć, ale zaciskam usta. Nie daję już rady, a jednak działam. Bo inaczej – brud, głód, zimno. Bo jestem matką. Bo jestem babcią. Bo jestem sama.

Życie nauczyło mnie, iż czasem najtrudniejszą decyzją jest ta, by w końcu postawić się na pierwszym miejscu – choćby przed własną rodziną. Bo jeżeli sami nie zadbamy o siebie, nikt inny tego za nas nie zrobi.

Idź do oryginalnego materiału