Władysław Nowak, ojciec trojga dzieci, nigdy nie sądził, iż swoje ostatnie dni spędzi w domu opieki. Dopiero pod koniec drogi można poznać, czy dobrze wychowało się potomstwo.
Patrzył przez okno swojego nowego “domu” — domu seniora w małym miasteczku na Podlasiu, w Białymstoku — i nie mógł uwierzyć, iż życie zawiodło go właśnie tutaj. Na zewnątrz śnieg padał delikatnymi płatkami, przykrywając ulice białym puchem, ale w sercu starca panowała lodowata pustka. On, ojciec trojga dzieci, nigdy nie wyobrażał sobie, iż starość przywita w samotności, wśród obcych ścian. Kiedyś jego życie tętniło blaskiem: przytulny dom w centrum miasta, kochająca żona Halina, trójka wspaniałych dzieci, śmiech i dostatek. Pracował jako inżynier w fabryce, miał samochód, duże mieszkanie, a przede wszystkim rodzinę, z której był dumny. Teraz jednak wszystko to wydawało się odległym snem.
Władysław i Halina wychowali syna Jacka oraz dwie córki, Katarzynę i Agnieszkę. Ich dom był pełen ciepła, ciągnęli do nich sąsiedzi, przyjaciele i koledzy z pracy. Starali się dać dzieciom wszystko: wykształcenie, miłość, wiarę w dobro. Ale dziesięć lat temu Halina odeszła, pozostawiając Władysława z niegojącą się raną w sercu. Wtedy jeszcze miał nadzieję, iż dzieci staną się jego oparciem, ale czas pokazał, jak bardzo się mylił.
Z biegiem lat Władysław stał się swoim dzieciom niepotrzebny. Jacek, starszy syn, wyjechał do Niemiec w poszukiwaniu lepszego życia. Ożenił się tam, założył rodzinę, zrobił karierę jako architekt. Raz do roku przesyłał wiadomość, czasem przyjeżdżał, ale w ostatnich latach kontakty stały się rzadsze. „Praca, tato, sam rozumiesz” — mówił, a Władysław tylko kiwał głową, ukrywając ból.
Córki mieszkały niedaleko, w Białymstoku, ale ich życie pochłonął wir obowiązków. Katarzyna miała męża i dwójkę dzieci, Agnieszka — karierę i nieustanne sprawy. Dzwoniły raz na miesiąc, czasem wpadały na chwilę, ale zawsze się spieszyły: „Tato, przepraszam, tyle do zrobienia”. Władysław patrzył przez okno, gdzie przechodnie nieśli do domów choinki i prezenty. 23 grudnia. Jutro Wigilia, a także… jego urodziny. Pierwsze urodziny, które spędzi sam. Bez życzeń, bez ciepłych słów. „Nikomu nie jestem potrzebny” — szepnął, zamykając oczy.
Przypomniał sobie, jak Halina dekorowała dom na święta, jak dzieci śmiały się, rozpakowując prezenty. Wtedy ich dom tętnił życiem. Teraz cisza przytłaczała, a serce ściskało się z tęsknoty. „Gdzie popełniłem błąd? Staraliśmy się z Haliną dać im wszystko, a teraz jestem tu, jak zapomniana walizka” — myślał Władysław.
Następnego ranka dom opieki ożył. Dzieci i wnuki przyjeżdżały po swoich seniorów, przywoziły smakołyki, śmiały się. Władysław siedział w swoim pokoju, wpatrując się w stare rodzinne zdjęcie. Nagle rozległo się pukanie do drzwi. Drgnął. „Proszę!” — powiedział, nie wierząc własnym uszom.
— Wesołych Świąt, tato! I stu lat! — usłyszał głos, od którego zabolało go w piersi.
W drzwiach stał Jacek. Wysoki, z lekką siwizną, ale z tą samą uśmiechniętą twarzą co w dzieciństwie. Rzucił się do ojca i mocno go przytulił. Władysław nie mógł uwierzyć. Łzy spływały mu po policzkach, a słowa utknęły w gardle.
— Jacek… Ty? To naprawdę ty? — wyszeptał, bojąc się, iż to sen.
— Oczywiście, iż ja, tato! Przyleciałem wczoraj, chciałem zrobić ci niespodziankę — odpowiedział syn, trzymając ojca za ramiona. — Dlaczego mi nie powiedziałeś, iż siostry oddały cię tutaj? Co miesiąc przesyłałem pieniądze, konkretną sumę, specjalnie dla ciebie! One milczały, nic mi nie mówiły. Nie wiedziałem, iż tu jesteś!
Władysław spuścił wzrok. Nie chciał narzekać, nie chciał robić kłótni między dziećmi. Ale Jacek był stanowczy.
— Tato, pakuj rzeczy. Dzisiaj wieczorem mamy pociąg. Zabieram cię. Na razie zamieszkasz u rodziców mojej żony, a potem załatwimy formalności. Polecisz ze mną do Niemiec. Będziemy razem!
— Gdzie, synu? — zawahał się Władysław. — Jestem stary… Co ja tam będę robił w Niemczech?
— Wcale nie jesteś stary, tato! Moja Anna to wspaniała kobieta, wie o wszystkim i czeka na ciebie. A nasza córka, Zosia, marzy, żeby poznać dziadka! — Jacek mówił z taką pewnością, iż Władysław zaczął wierzyć w cud.
— Jacek… Nie wierzę… To za dużo — szeptał starzec, ocierając łzy.
— Koniec dyskusji, tato. Nie zasługujesz na taką starość. Pakuj się, jedziemy do domu.
Sąsiedzi z domu opieki szeptali między sobą: „Ale syn ma ten Nowak! Prawdziwy mężczyzna!” Jacek pomógł ojcu zebrać skromny dobytek, i jeszcze tego samego wieczoru wyjechali. W Niemczech Władysław rozpoczął nowe życie. Wśród ludzi, którzy go kochali, pod łagodnym niebem, znów poczuł się potrzebny.
Mówią, iż dopiero na starość poznaje się, czy dobrze wychowało się dzieci. Władysław zrozumiał: jego syn stał się tym, kim zawsze pragnął go widzieć. I to był największy prezent w jego życiu.