Kasia studiowała na uniwersytecie i dorabiała, jak większość studentów, głównie na nocne zmiany. Mama nie mogła jej pomagać, a na same stypendium w dużym mieście nie sposób było przeżyć.
Po letniej sesji wzięła urlop i na trzy tygodnie pojechała do mamy. Wracała wypoczęta, wyspana, obładowana warzywami z ogródka i słoikami z domowymi przetworami, które mama starannie zapakowała do torby.
Kasia wysiadła z autobusu na dworcowym placu. Po długiej podróży torba wydała się dwa razy cięższa. Dotarła do przystanku busy miejskich i z ulgą postawiła swój bagaż na ławce.
Wracała do miasta z lekkim sercem. U mamy było dobrze, ale od dwóch lat mieszkała sama, przyzwyczaiła się do niezależności. Tęskniła za gwarem miasta, za przyjaciółmi. Gdy zaczęła pracować, mogła pozwolić sobie na wynajęcie mieszkania i wyprowadzkę z akademika.
Mieszkanie malutkie, na obrzeżach, ale najważniejsze – niedrogie. Okna wychodziły na nieużytki porośnięte wysoką trawą, za którymi zaczynał się las. Nocą za oknem ani światełka, za to rankami słońce zalewało pokój jasnym blaskiem. A zimą od białego śniegu pokrywającego pustkowie było jasno choćby po zmroku.
Nagle ktoś cicho zaskomlał. Kasia zajrzała pod ławkę i zobaczyła spiczastą brązową mordkę. W wielkich, wyłupiastych oczach utkwionych w niej zastygł wyraz tęsknoty i strachu. Dopiero teraz zauważyła smycz, którą pies był przypięty do ławki. Przysiadła na piętach. Jamnik odsunął się dalej pod ławkę, drżąc drobno całym ciałem.
— Nie bój się. Wyłaź — Kasia delikatnie pociągnęła za smycz.
Niechętnie, popiskując, jamnik wypełzł spod ławki, gotowy przy najmniejszym zagrożeniu schować się z powrotem.
Ale Kasia mocno trzymała smycz.
Pies oddychał szybko, co chwilę wywieszając język. Był wyjątkowo upalny sierpień. Pewnie dlatego jamnik chował się w cieniu ławki przed palącym słońcem.
Kasia domyśliła się, iż pies chce pić. Niedaleko stał kiosk, gdzie sprzedawano napoje i drobiazgi.
— Zaraz wrócę — szepnęła do jamnika i podeszła do kiosku.
— Małą butelkę wody niegazowanej, proszę — poprosiła Kasia mało uprzejmą sprzedawczynię. — A nie ma pani przypadkiem pustej puszki po konserwach?
— Może lepiej dam pani kubek jednorazowy? — uśmiechnęła się krzywo kobieta.
— Nie, psu będzie trudno pić z kubka. Tam, pod ławką, jest przywiązany jamnik. Nie wie pani, jak długo już tam jest?
Kobieta zmrużyła oczy, spojrzała w stronę ławki i westchnęła.
— Ludzie jednak potrafią być okrutni. Otwierałam kiosk o ósmej, widziałam, jak podjechał samochód, mężczyzna wyprowadził psa, przywiązał go do ławki i odjechał. Nie wrócił po niego. Pewnie porzucił. Proszę, tylko brudna. — Podsunęła przez okienko pustą puszkę po szprotach.
Podziękowawszy, Kasia zapłaciła za butelkę wody, która tutaj kosztowała dwa razy tyle co w zwykłym sklepie, i wróciła do ławki. Opłukała puszkę wodą, nalała do środka i postawiła przed jamnikiem, który zdążył już z powrotem schować się pod ławkę.
— Pij, nie bój się.
Uspokojony jej cichym głosem, jamnik z piskliwym skomleniem podpełzł do puszki, obwąchał i zaczął chciwie chłeptać. Gdy puszka była pusta, Kasia nalała wody ponownie.
— Co ja z tobą zrobię? W nocy mogą cię rozszarpać bezpańskie psy. Albo wolisz, żeby zjedli cię bezdomni? Brr. — Kasię aż wstrząsnęło od własnych słów. — Pójdziesz ze mną? Nie masz wyjścia.
Zostawiła w kiosku karteczkę z numerem telefonu na wypadek, gdyby właściciel jednak się zjawił. Odpięła smycz i powlokła opierającego się psa do nadjeżdżającego busa. Zapłaciła za dwie osoby, na wszelki wypadek. Ani kierowca, ani pasażerowie nie protestowali, a pies siedział cicho na kolanach Kasi, nie skomląc.
W domu wcisnął się w kąt przedpokoju, węsząc obce zapachy, nie okazując zainteresowania nowym otoczeniem. Kasia zrobiła mu posłanie ze starego koca i położyła na podłodze. Jamnik od razu się na nim położył, śledząc Kasię wielkimi czarnymi oczami.
— Jak ci na imię? — Kasia na głos wymieniała różne imiona dla psów. — Nie podoba ci się? Może Feliks?
Pies zaszczekał.
— No to będę cię nazywać Feliksem. — Pies zaszczekał ponownie. — Naprawdę rozumiesz? Za co twój pan cię porzucił?
W nocy Kasia słyszała stuk pazurów o laminat. Feliks wyszedł ze swojego kąta i obchodził mieszkanie. Gdy tylko się poruszyła, wracał do przedpokoju. Ale po kilku dniach oswoił się, skomląc niecierpliwie, gdy Kasia wracała do domu i otwierała drzwi.
Cały dziedziniec zajęty był samochodami. Nie było wyjścia — musiała wyprowadzać Feliksa na pustkowie. Gdy tylko znaleźli się z dala od dróg i aut, Kasia puszczała go ze smyczy. Bała się, iż ucieknie, ale pies wracał, gdy tylko go zawołała. Dziwiło ją, jak on daje radę gnać przez wysoką trawę na tych krótkich łapkach.
Nadszedł wrzesień, suchy i ciepły, a z nim zajęcia na uczelni. Kasia znów pracowała w nocy. Feliks większość dnia i nocy spędzał sam. Witał ją z radosnym skomleniem. A Kasia już nie wyobrażała sobie życia bez niego.
Pewnej niedzieli, jak zwykle, poszli na spacer na pustkowie. Feliks najpierw krążył wokół Kasi, aż nagle pognał w stronę lasu. Ruszyła za nim, wołając, ale wysoka trawa plątała się wokół nóg, utrudniając pościg. Kasia zatrzymała się.
— Feliks, do nogi! Do domu! — zawołała.
W odpowiedzi — cisza.
“Może znalazł jakąś norę?” — pomyślała Kasia. Wtem usłyszała szczekanie, które przekształciło się w pisk. Nagle urwało się. Przeczuwając najgorsze, Kasia ruszyła biegiem w stronę lasu. Nie był tak gęsty, jak wyglądał z okna. W prześwicie między drzewKasia spojrzała w głąb lasu i zobaczyła, iż wysokie trawy poruszają się, jakby coś się w nich skradało – i wtedy zrozumiała, iż strach, który teraz czuła, był dokładnie taki sam, jak ten w oczach Feliksa, gdy pierwszy raz się spotkali.