No problem!
Hanka z mężem i córką postanowili odmienić swoje życie – wyprowadzili się z zatłoczonej Warszawy do spokojnej wsi pod Lublinem. Kupili dom, założyli małe gospodarstwo, zasadzili warzywa. Zaczęła się zupełnie nowa przygoda. Wieczorami Hanka wyprowadzała kozy nad rzekę, podziwiała zachody słońca, cieszyła się ciszą.
„Mamo, już się ściemnia, gdzie znów z tymi kozami?” – zdziwiła się córka Zosia.
„Idziemy nad rzeczkę, tam trawa smaczniejsza” – odparła Hanka. „Wrócimy za godzinę, nie martw się.”
Ale ani po godzinie, ani po dwóch Hanny nie widać. Zosia zaczęła się denerwować i namówiła tatę, żeby szukać. Znaleźli ją dopiero po dłuższej chwili – siedziała na ławeczce przed domem, blada jak ściana, trzęsąc się, to śmiała się, to płakała.
„Mamo, co się stało?” – spytała Zosia.
„Widziałam…” – wykrztusiła Hanka. „Nie ducha… coś gorszego.”
A jeszcze godzinę wcześniej szła, jak zwykle, ścieżką nad wodę. Kozy skubały trawę, a ona przysiadła, żeby odpocząć, i zasnęła. Obudziła się o zmroku, zerwała na równe nogi i ruszyła zbierać swoje stado. Te, jak na złość, wlazły w chaszcze. Hanka za nimi. Nagle zauważyła, iż za ostatnią kozą coś się rusza w trawie. Długie, czarne…
Najpierw pomyślała, iż to lis. Serce zamarło – może wściekły? Zwierzak nie odpuszczał. Koza Baśka zaczęła beczeć, Hanka przygotowała się do obrony, wymachiwała patykiem… a tu to „coś” nagle podskoczyło, jakby chciało na nią napać.
Ale gdy już było po wszystkim i odważyła się podejść, okazało się, iż to… ogromne męskie bokserki zaczepione o kozę wędkarską żyłką. Pewnie ktoś zostawił je suszyć na krzaku, a koza je zabrała na spacer.
Hanka osunęła się na trawę i wybuchnęła śmiechem. Całe napięcie, strach, adrenalina – wszystko wyszło w tym śmiechu. Właśnie w tej chwili znaleźli ją mąż z córką. A w domu zagrozili, iż już nigdy nie wyprowadzi kóz nad rzekę – bo kto wie, co tam jeszcze „ożyje”…