Nieopowiedziane historie

newskey24.com 9 godzin temu

Wszystko, co pozostało niewypowiedziane

Gdy dzwonił do niego dom opieki, imię Witolda Marianowicza nie od razu obudziło w nim wspomnienia. Było jak daleki dźwięk, przygłuszony przez lata, niby echo z opuszczonej ulicy, gdzie bawił się jako dziecko. Dopiero po chwili pamięć, niczym pękający lód, rozwarła się: ojciec. Ten sam, który pewnego dnia odszedł, zostawiając za sobą pustkę i zapach taniej wody kolońskiej. Dwadzieścia lat — ani telefonu, ani listu. Twarz zatarła się, głos zniknął, pozostał tylko niewyraźny zarys: ciężkie kroki, skrzypienie drzwi, ostry krzyk, od którego chciało się schować pod kołdrę.

— Wskazał pana jako jedynego krewniego — głos w słuchawce był miękki, ale zmęczony, jakby należał do kogoś przyzwyczajonego do ogłaszania cudzych tragedii. — Nie ma już nikogo więcej.

Seweryn chciał rzucić: *„Ja też od dawna dla niego nikim nie jestem”*. Słowa paliły go w gardle, ale zaciął zęby. Nie dla niej były te słowa. Może choćby nie dla niego samego. Cicho odłożył słuchawkę, długo patrzył na okruchy z wczorajszej kolacji rozsypane po stole. W końcu zerwał się z miejsca, narzucił płaszcz i wyszedł w wilgotny chłód jesiennego popołudnia. Następnego dnia jechał już do małego miasteczka u podnóża Tatr. Nie z poczucia obowiązku — to słowo dawno straciło dla niego znaczenie. Raczej z niejasnego, niemal bolesnego uczucia niedokończenia, jak gdyby w głębi duszy ktoś nie domknął drzwi, które trzeba zatrzasnąć, by wreszcie zaznać spokoju.

Dom opieki przywitał go zapachem środków dezynfekujących i mdłą wonią kompotu z suszu. Korytarze były sterylnie czyste, personel — uprzejmy w zdystansowany sposób, z oczami pełnymi zmęczonej dobroci. Wszystko lśniło nadmierną czystością, ale cisza była inna — gęsta, nasycona samotnością i przemijaniem. W sali leżał starzec — wiotki, niemal nieważki, z siwymi włosami cienkimi jak pajęczyna. Seweryn zastygł w progu, serce ścisnęło mu się z niedowierzania. To nie mógł być jego ojciec. W pamięci tamten był inny — wysoki, groźny, z ciężkimi pięściami, które potrafiły ścisnąć pas tak mocno, iż strach paraliżował całe ciało. A ten człowiek wydawał się tylko cieniem ledwo trzymającym się życia.

— W końcu przyszedłeś — szepnął starzec. I zamilkł. Jakby te słowa zabrały mu wszystkie siły. Jakby całe jego życie skurczyło się do tych trzech słów, a dalej była już tylko próżnia.

Seweryn osunął się w stary fotel przy oknie. Cisza spowiła ich jak gęsty śnieg za szybą — powolny, ciężki, okrywający ziemię. Wiatr pędził po niebie poszarpane chmury, na szybie osadzał się szron, delikatny jak pajęczyna. Milczenie między nimi nie było tylko pauzą — stało się jedynym, co mogło ich łączyć. Zbyt wiele lat ich dzieliło, zbyt wiele bólu i żalu, których nie dało się wyrazić słowami. Można je było tylko przetrwać — razem, w milczeniu, w tej zimnej sali.

Następnego dnia Seweryn przyniósł czarną kawę w papierowym kubku i batonik czekoladowy. Postawił je na szafce, nie patrząc na ojca. Starzec nie tknął ich, ale długo w nie wpatrywał się. W jego oczach nie było ani prośby, ani wdzięczności — tylko cień czegoś odległego, jakby próbował sobie przypomnieć, kim jest ten człowiek siedzący naprzeciw. Albo kim on sam kiedyś był.

— Mama zmarła, gdy miałem szesnaście lat — powiedział Seweryn, a jego głos zabrzmiał nieoczekiwanie twardo. — Nie przyszedłeś choćby na pogrzeb.

— Nie wiedziałem — wyszeptał starzec. — Wtedy… byłem w ciągu. A potem… nie odważyłem się. Myślałem, iż mnie odtrącisz. Albo będzie jeszcze gorzej.

Te słowa nie uleczyły. Nie zdjęły ciężaru z ramion. Ale coś w środku zadrżało, jak lód pod wiosennym słońcem. Seweryn nie przebaczał — jeszcze nie. Ale po raz pierwszy od lat zapragnął zapytać: *„Dlaczego?”*.

I pytał. Nie jednym pytaniem, ale wieloma. Ostrożnie, jakby stąpał po kruchej tafli lodu, niepewny, czy wytrzyma. Rozmawiali godzinami — z przerwami, z długimi milczeniami, z upartym spoglądaniem w bok. O babci, która nigdy nie nauczyła się przytulać, bo sama nigdy nie była przytulana. O kopalni, gdzie ludzie tracili nie tylko zdrowie, ale i nadzieję. O strachu — nie tym, który przychodzi w ciemności, ale tym, który żyje w środku, zmuszając do milczenia, gdy trzeba krzyczeć. O błędzie, którego nie da się naprawić, można go tylko uznać. Nie było łez ani skruchy. Tylko zmęczenie. Tylko próba zbliżenia się choć odrobinę — nie jako ideały, nie jako bohaterowie, ale jako ludzie, którzy dzielą tę samą przestrzeń w tej samej chwili.

Tydzień później Witold Marianowicz zmarł. Cicho, bez jęków, jakby wreszcie pozwolił sobie zasnąć. Seweryn był przy nim. Trzymał jego dłoń — zimną, lekką jak wyschnięta gałąź. Bez słów. Wszystko, co można było powiedzieć, zostało już powiedziane.

Zabrał jego rzeczy. W starej torbie znalazł zabawkę — swoją dziecięcą ciężarówkę, wyświechtaną, z odłupaną przybudówką. I zdjęcie. Oni obaj, nad brzegiem Wisły, on jeszcze malutki, śmieje się, a ojciec trzyma go za rękę. Uśmiech na fotografii był czysty, jakby między nimi nigdy nie było bólu ani rozłąki. Tylko rzeka, słońce i ciepła dłoń.

Seweryn wracał do domu pociągiem. Za oknem migały zaśnieżone pola, szare perony, mokre drogi, nieliczne sylwetki ludzi zlewające się w rozmazaną linię. Świat za szybą żegnał go powoli, jakby dając czas na zrozumienie. W odbiciu w oknie migały wszystkie niewypowiedziane słowa, wszystkie niewysłuchane odpowiedzi. W tym odbiciu było całe ich życie — poszarpane, połamane, a jednak wciąż połączone cienką nitką. Trzymał fotografię, ściskając ją tak mocno, jakby bał się, iż rozpłynie się w dłoniach. W środku rodziło się dziwne czucie — nie przebaczenie, nie złość, ale coś pośrodku. Zrozumienie, iż przeszłości nie da się przepisać. Ale onA gdy pociąg wtaczał się na dworzec w Warszawie, Seweryn zrozumiał, iż czas, który stracili, nie był stracony — był po prostu inny.

Idź do oryginalnego materiału