Nożyńska wróciła z mszy, zjadła obiad i postanowiła się zdrzemnąć. Mąż wyjechał do znajomych na działkę pomóc naprawić płot. Wróci dopiero następnego dnia wieczorem, w poniedziałek ma zmianę w pracy. Nożyńska rok temu przeszła na emeryturę, a Czesławowi zostały jeszcze dwa lata do emerytury.
Nagle zadzwonił telefon, wyrwając ją z drzemki. Nie od razu zorientowała się, skąd dobiega dźwięk.
— Tak… — odpowiedziała ochrypłym od snu głosem, choćby nie patrząc na wyświetlacz. Kto mógł do niej dzwonić, jeżeli nie córka albo mąż? Czesław nie lubił rozmów przez telefon, więc pewnie Ola. Córka mieszkała z mężem w innym mieście i niedługo miała urodzić.
— Nożyńska? Spałaś, co? — odezwał się nieznany kobiecy głos.
— Kto mówi? — spytała ostrożnie.
W słuchawce rozległo się głośne westchnienie.
— Nie poznajesz mnie? Ile to lat się nie widziałyśmy?
— Kinga?.. Skąd masz mój numer? — zdziwiła się wcale się nie ciesząc.
— To takie ważne? Spotkałam kilka lat temu twoją matkę, to mi go dała.
Nożyńska przypomniała sobie, iż mama coś o tym wspominała.
— Jesteś w mieście? — spytała, choć wiedziała, iż to głupie pytanie. Po co dzwoniłaby, gdyby nie chciała się spotkać? — Mówili, iż wyjechałaś do Ameryki — dodała cicho.
W słuchawce rozległ się śmiech, który natychmiast przeszedł w jęk.
— Co ci jest? Gdzie jesteś? — zaniepokoiła się.
— W szpitalu. Właśnie dlatego do ciebie dzwonię. Możesz przyjść? Chcę ci coś powiedzieć. I nie przynoś niczego, nie trzeba.
— W szpitalu? Zachorowałaś? — spytała już zupełnie rozbudzona.
— Ciężko mi mówić… Adres wyślę SMS-em.
— Ale… — zaczęła Nożyńska, gdy w słuchawce rozległ się sygnał kończący połączenie.
Chwilę później przyszła wiadomość z nazwą szpitala. *”Boże drogi, Kinga ma raka!”* — przeczytała z niepokojem.
Spojrzała na zegarek — była piąta po południu. Zanim dotrze do szpitala, skończą się godziny odwiedzin. Wstała, poszła do kuchni i wyjęła z zamrażarki kurczaka na rosół. Kinga powiedziała, żeby nic nie przynosić, ale jak iść do szpitala z pustymi rękami? Domowy rosół to nie jedzenie, to lekarstwo. Zostawiła kurczaka w zlewie do rozmrożenia i usiadła przy stole. Córka miała dwadzieścia osiem lat, tyle samo minęło, odkąd nie widziała Kingi.
Z wiekiem nauczyła się podchodzić do wiadomości ostrożnie, choćby tych dobrych. Po tej rozmowie wciąż czuła niepokój. A Czesława, jak na złość, nie było w domu. Może i lepiej. Rano ugotuje rosół, pójdzie do szpitala i wszystkiego się dowie. Ale uspokoić się nie potrafiła.
Kingę od dziesiątego roku życia wychowywała babka od strony ojca. Dziewczyna nie znała czułości i często przesiadywała u Nożyńskiej, razem odrabiały lekcje. Babka pędziła bimber i zaopatrywała w niego miejscowych alkoholików. Rodzice też oczywiście pili. Żony pijaków groziły, iż podpalą babczyną “fabrykę”. Może rzeczywiście ktoś przyczynił się do pożaru, a może, tak jak twierdziła milicja, ojciec zasnął z zapaloną fajką — ale rodzice Kingi nie zdążyli uciec z płonącego domu. Babka gdzieś wyszła, a Kinga, jak zwykle, była u Nożyńskiej. Obie ocalały.
Po pożarze babkę z Kingą umieszczono w akademiku. Na wspólnej kuchni bimbru warzyć zabroniono. Babka od razu zmarkotniała, liczyła każdy grosz i gderNożyńska westchnęła głęboko, patrząc na zdjęcie Kingi w ramce na komodzie, i pomyślała, iż życie bywa okrutne, ale trzeba iść dalej, bo wiosna już przyszła, a z nią nadzieja na nowe dni.