Dziennik osobisty
W starej kawalerce na obrzeżach Poznania unosił się zapach nadchodzącej katastrofy, przykryty pozorami świątecznej krzątaniny. Jeszcze na klatce schodowej Weronika wyczuła duszący dym, a po stopniach spływały strumienie mydlanej wody, jakby ktoś zatopił całe piętro. Wchodząc do mieszkania, rzuciła na półkę bukiet z firmowej imprezy, zrzuciła znoszone buty i włożyła kapcie, żałując, iż nie wzięła kaloszy – podłoga wyglądała jak po potopie. Z głębi dobiegał przeraźliwy koci pisk zmieszany z syczeniem, mruczeniem i swądem spalenizny.
— Krzysiu, co się tu odwalasz?! — krzyknęła Weronika, czując, jak serce ściska się od złych przeczuć.
Krzysztof pojawił się natychmiast – w samych slipach, bosy, z twarzą umazaną sadzą i podrapaną, z sinym siniakiem pod okiem. Na głowie miał ręcznik zawiązany jak turbana u sułtana po przegranej bitwie.
— Weronko, już w domu? — wybełkował, spuszczając wzrok. — Myślałem, iż impreza firmowa, przecież jesteś szefową, będziesz do nocy…
Weronika opadła ciężko na krzesło, krzyżując ramiona.
— Gadaj, nieszczęsny organizatorze. Co tym razem narozrabiałeś?
— Słoneczko, nie denerwuj się — zaczął Krzysztof, ale głos mu drżał.
— Denerwowałam się, gdy w latach dziewięćdziesiątych bandyci próbowali ściągnąć dług — przerwała ostro. — Stresowałam się, gdy uderzyły kryzysy, a firma o mało nie padła. Po tym wszystkim już mnie nic nie rusza. Mów, co się tu odpierdala?
Krzysztof westchnął, jakby szykował się na egzekucję.
— Chciałem zrobić ci niespodziankę. Sprawić ci święto, wyjątkowe. Postanowiłem posprzątać, uprać, ugotować kolację. Wziąłem wolne, poszedłem na targ, kupiłem jagnietinę. A potem poszło źle.
— Jagnięcina? — doprecyzowała Weronika, przeczuwając nowy zwrot akcji.
— Nie, pralka — przyznał. — Wsadziłem rzeczy, włożyłem mięso do piekarnika, zacząłem sprzątać. I wtedy kot…
— Żyje?! — Weronika zerwała się, w oczach błysk paniki.
— Żyje, żyje! — pospieszył się Krzysztof. — Tylko mokry. Przysięgam, gdy włączałem pralkę, go tam nie było! A potem on… no, znalazł się w środku.
— Jak?! — Weronika zaciśniętą pięścią uderzyła w stół. — Jak kot mógł wleźć do zamkniętej pralki?!
— Nie wiem — rozłożył ręce. — Przesączył się chyba.
Weronika zamknęła oczy, walcząc z ochotą, by go udusić.
— Kontynuuj, Sherlocku. I pokaż mi kota. Chcę się upewnić, iż nic mu nie jest.
— Eee, Wer, on tam… — Krzysztof zawahał się. — Trzeba do niego podejść.
— Łapy ma na miejscu? — głos Weroniki stał się lodowaty.
Krzysztof przetarł podrapaną twarz.
— Jak najbardziej! Tylko chwilowo… unieruchomione. Dla bezpieczeństwa.
— No dobra, lecimy dalej — westchnęła Weronika, szykując się na najgorsze.
— Więc, kiedy kot… eee, się prał, poczułem spaleniznę. Wpadłem do kuchni, otworzyłem piekarnik – a tam piekło! Poparzyłem palce, mięso płonie. Chlusnąłem olejem, a on buchnął! Włosy mi się zajęły, dym się wali, gaszę. A tu kot zaczyna wyć. Patrzę – jego oczy widać przez szybę pralki. Zrozumiałem, iż nie jest mu tam wygodnie. Wyłączyłem pralkę, ale nie chce się otworzyć. Kot wrzeszczy, kuchenka płonie, twarz mnie piecze, włosy dymią. Łapię łom – i tak oto pralka zaczęła przeciekać, ale kot wyskoczył. Gdy gasiłem ogień, ta bestia latała po mieszkaniu, darła się jak opętana, potłukła wazony, podarła tapetę, zerwała zasłony, wylała wino, które przygotowałem na kolację. Sąsiedzi z dołu walili w kaloryfer, grozili kastracją. Nie wiem, mnie czy kota. Ale wszystko pod kontrolą, nie martw się!
Weronika otarła łzy – śmiechu czy przerażenia – i ruszyła w głąb mieszkania. Pogrom był epicki: potłuczone szkło, kałuże wody, podarta tapeta, smród spalenizny. Na kaloryferze, związanKot Mruczek, teraz już uwolniony z szalika, wdrapał się na półkę i patrzył na nich z góry z wyrazem niewzruszonej pogardy, jakby to on był jedynym rozsądnym stworzeniem w tym całym chaosie.