**12 maja 2024**
„Niech sama sobie poradzi — może wtedy zrozumie, kogo straciła. A ty, synku, nie martw się, mama cię w biedzie nie zostawi…”
— No i co, Krystyna, twój Krzysiek od żony odszedł, co?
— Odszedł. I co z tego? Będziesz teraz po podwórku plotki roznosić? — odcięła Krysia, poprawiając chustkę na siwych włosach.
Krzysztof z Beatą razem przeżyli nieco ponad trzy lata. Niedawno urodziła im się córeczka — długo wyczekiwana wnuczka, o której Krystyna marzyła latami. Ale cóż z tego — Krzysiek, jak był, tak pozostał maminsynkiem. Całe życie bujał w obłokach, lekko niedojrzały, rozpieszczony jej troską i wiecznym wybaczaniem.
— Po co mi żona? — rozważał jeszcze dwa lata temu. — Tylko nerwy będzie rwać. Baby — wszystkie takie, na kark siądą i każą zarabiać, dogadzać.
Krysia wtedy machała ręką — byle syn był blisko. Pracować specjalnie się nie garnął, ale jej to wystarczało — był w domu, pod bokiem. Co za różnica, iż trzydziestka za pasem — przecież swój, rodzony.
Aż pewnego dnia, jakby ktoś palcem przystawił, oznajmił: żenię się. Przyprowadził Basię — cichą, skromną, z oczami pełnymi nadziei, nie pewności. Krystyna wybór pochwaliła — nie dziwka, nie rozwydrzona, gospodarna. Na tę okazję choćby kupiła im mały domek w sąsiedniej wsi.
Z początku było niby normalnie. Tylko iż Krzysztof do małżeństwa zupełnie nie dorósł. Pracował byle jak, głównie jako stróż, aż w końcu znalazł fuchę na cmentarzu — „tam przynajmniej nikt nie rozkazuje”.
— Nie wytrzymuję, mamo, ona mnie dobija! — skarżył się Krystynie. — To nie podoba jej się, gdzie pracuję, to za mało zarabiam, to chce nową łazienkę.
— Oj, Krysiu… — kiwała głową Krysia. — No i żonka ci się trafiła… Nie kobieta, tylko pijawka. Pobądź u mnie, niech sobie pomyśli, jak to jest — być samej.
I tak Krzysiek zaczął biegać: raz do Basi, raz do mamy. Wracał z pretensjami i fochami. A Basia… owa cicha i potulna Basia — zaczęła się odgrażać, krzyczeć, płakać. Aż w końcu, przy kolejnej awanturze, Krzysiek trzasnął drzwiami i poszedł „na zawsze”.
— Znudziła mnie! — obwieszczał, siadając przy matczynym stole. — Wyobraź sobie, powiedziała, iż nie jestem mężczyzną, skoro utrzymać nie potrafię! Niech teraz sama się żywi i dziecko pieluchami obkłada. Ja jej nic nie jestem winien!
— Tak, synku, słusznie. Jeszcze czego! Chodź, zjedz barszczu, ugotowałam — taki, jaki lubisz.
O córce wspominał coraz rzadziej. Mówił, iż to przecież nic trudnego — nakarmić, uśpić, na spacer wyjść. Tymczasem Basia wróciła do rodziców. Krystyna zdążyła rzucić jej gorzkie słowo:
— Po co się włóczysz z powrotem? Dom wam dali, męża dali, i wszystko źle. Trzeba było znosić, jak my znosiliśmy!
Sąsiadki szeptały: Krzysiek ma dorastającą córkę, a on — jak gdyby nigdy nic, w domu siedzi, telewizor ogląda.
— Krystyna, mogłabyś choć wnuczkę odwiedzić — zagadnęła raz sąsiadka. — Basia sama z dzieckiem, rodzice pomagają, a wy jakby zapomnieli, iż macie rodzinę.
— Nagadała ci pewnie! — machnęła ręką Krystyna. — Nie potrafiła z mężem żyć — to niech teraz cierpi. A wnuczkę… ja sobie odzyskam. Moja krew!
— Ty serio? Dziecko od matki zabrać? Twój Krzysiek choćby pracy nie ma, tylko na piecu leżeć potrafi!
— Nie oczerniaj! On tylko… odpoczywa. Jak się zastanowi — wstanie na nogi.
Ale lata mijały, a Krzysiek wciąż leżał. Ani pracy, ani planów. Tyle iż narzekał na „wredne baby” i jęczał, iż wszyscy wokół winni.
— Krzysiu, poszedłbyś do Basi, córkę zobaczył… — zająknęła się raz Krystyna.
— Co ty, mama? Znowu zacznie: „taki, owaki, grosza nie ma”. Mam dość. Ja żyję dla siebie!
I wtedy dopiero do niej dotarło. Do głębi duszy. Do samego serca.
— Dosyć, synu — powiedziała pewnego dnia. — Już mi wstyd przed ludźmi za to, kim się stałeś. jeżeli Basia poda na alimenty — sam się martw. Ja cię już nie osłonię. Nie jesteś już chłopcem.
Za późno. O wiele za późno. Zrozumiała, iż wychowała nie mężczyznę, ale wiecznego chłopca z pretensjami do świata. Tymczasem Basia wyszła powtórnie za mąż. Za spokojnego, zrównoważonego faceta. Dziewczynkę przyjął jak swoją. A Krzysiek? Pozostał przy mamie. Bez rodziny, bez celu, bez chęci, by cokolwiek zmienić.
Miłość matki nie zna granic. ale czasem zaślepia.
I jeżeli nie zdjąć opaski z oczu w porę — można pewnego dnia obudzić się obok obcego, leniwego dorosłego, który uważa, iż świat mu wszystko musi.