— Mamo, nie mogę już tak żyć — stała przy oknie Halina, patrząc na szare, zachmurzone niebo.
— Co znaczy „nie mogę”? Dwadzieścia dwa lata mogłaś, a teraz nagle nie? — Wanda Józefowa załamała ręce, jej pomarszczona twarz wykrzywiła się ze złości. — Zwariowałaś na starość? O czym ty myślisz?
Halina gorzko się uśmiechnęła. O czym myśli? O nieprzespanych nocach, gdy czekała na męża z „spotkań biznesowych”. O pogardliwych spojrzeniach, którymi obdarzał ją przy obiedzie. O tym, jak nazywał ją „starą babą” przed przyjaciółmi, a potem śmiał się — no bo przecież trzeba mieć poczucie humoru.
— Myślę o tym, iż chcę wreszcie żyć dla siebie — odpowiedziała cicho.
— Dla siebie? — matka krótko zachichotała. — A o mnie pomyślałaś? Gdzie ja się podzieję? Z mojej emerytury tylko chleb kupię! Marek nas utrzymuje, nawiasem mówiąc.
Halina poczuła, jak w gardle ściska ją gul. Zawsze tak samo — tylko wspomni o sobie, a matka od razu wystawia rachunek. Dług, obowiązki, poczucie winy — wieczne kajdany, które ciągnie przez całe życie.
— Znalazłam pracę, mamo. Jako księgowa w prywatnej firmie.
— Co? — Wanda Józefowa opadła na krzesło, przyciskając dłoń do piersi. — Więc to dlatego chodziłaś na te kursy? Przygotowywałaś się? Za moimi plecami wszystko załatwiłaś?
— Nie muszę…
— Musisz! — podniosła głos matka. — Wychowałam cię, nie spałam po nocach! Oddałam ci życie! A teraz chcesz to wszystko zburzyć? Przez co? Przez swoje kaprysy?
W przedpokoju zatrzasnęły się drzwi — wrócił Marek. Jego ciężkie kroki zabrzmiały jak wyrok. Halina zacisnęła pięści, czując, jak paznokcie wbijają się w dłonie.
— O czym panie dyskutują? — jego głos, jak zawsze, ociekał słodyczą, gdy w pobliżu byli inni. — Wandziu, tak krzyczycie, iż sąsiedzi się zbiegną.
— Twoja żona oszalała! — matka natychmiast przestawiła się na zięcia. — Mówi, iż znalazła pracę, chce się z tobą rozwieść!
Marek powoli odwrócił się do Haliny. W jego oczach mignęło coś zimnego, wężowego.
— Tak? — przeciągnął. — I od kiedy to wymyśliłaś, kochanie?
Halina poczuła, jak po plecach przechodzi jej dreszcz. Ten ton znała aż za dobrze — oszukańczo łagodny, zapowiadający burzę.
— Nie wymyśliłam, Marku. Zdecydowałam — sama zdziwiła się stanowczością swojego głosu.
— Zdecydowała! — matka znowu załamała ręce. — Marek, no powiedz jej! Pewnie menopauza, zupełnie rozum straciła!
— Mamo! — Halina gwałtownie się odwróciła. — Przestań! Mam pięćdziesiąt dwa lata, nie jestem histeryczką ani wariatką. Po prostu już nie chcę…
— Czego nie chcesz, skarbie? — Marek podszedł bliżej, jego uśmiech nie sięgał oczu. — Może nie podobają ci się te mieszkanie? Albo samochód nie ten? A może za mało biżuterii?
Przestań — Halina cofnęła się do okna. — Dobrze wiesz, iż nie o to chodzi.
— A o co? O tę młodą sekretarkę, z którą go widziałaś? — wtrąciła Wanda Józefowa. — Co to za problem! Każdy facet ma słabości. Zamknij oczy i znosisz, jak każda porządna kobieta!
Halina poczuła, jak coś w niej pęka. Oto ono — „znosisz”. Ile razy słyszała to „znosisz” w swoim życiu? Znosisz, gdy mąż cię upokarza. Znosisz, gdy cię zdradza. Znosisz, bo tak trzeba, bo „wszyscy tak mają”, bo „pomyśl o matce”.
— Wiesz co, skarbie — Marek usiadł na podłokietniku fotela, założył nogę na nogę — powiedzmy sobie szczerze. Rozumiesz, iż sama nie dasz rady? Jaka praca w twoim wieku? Komu ty jesteś potrzebna?
— Niepotrzebna? — Halina nagle się roześmiała, a ten śmiech sprawił, iż Wanda Józefowa drgnęła. — Właśnie, Marku. Przez wszystkie lata wmawiałeś mi, iż jestem nikomu niepotrzebna, iż nic nie wartam, iż powinnam być wdzięczna za każde twoje spojrzenie.
— Córeczko — matka spróbowała złapać ją za rękę — nakręcasz się…
— Nie, mamo — Halina delikatnie, ale stanowczo wysunęła dłoń. — Po raz pierwszy od lat widzę wszystko wyraźnie. I odchodzę.
— Nigdzie nie odejdziesz — warknął Marek, natychmiast tracąc swoją udawaną łagodność. — Zapomniałaś, na kogo jest zapisane mieszkanie? Kto płaci za leczenie twojej matki?
— Więc o to chodzi — Halina poczuła dziwny spokój. — W końcu pokazałeś prawdziwe oblicze. choćby przy mamie się nie powstrzymałeś.
— Halinko, córeczko — Wanda Józefowa złapała się za serce — przecież mnie nie zostawisz? Gdzie ty pójdziesz?
— Mam mieszkanie. Wynajęłam je tydzień temu.
— Co? — jednogłośnie wykrzyknęli matka i mąż.
— Tak, wyobraźcie sobie. Małe, na obrzeżach miasta. Ale moje. No, wynajęte, ale zawsze.
Marek wybuchnął śmiechem:
— I za co masz je opłacać? Z pensji niedouczonej księgowej?
— Nie jestem niedouczona — spokojnie odparła Halina. — Skończyłam kursy z wyróżnieniem. Dali mi dobre stanowisko.
— Zdrajczyni! — nagle krzyknęła matka. — Nie wychowywałam cię po to, żebyś na starość błąkała się po wynajętych kątach! Co ludzie powiedzą?
— Ludzie, ludzie… — Halina pokręciła głową. — Całe życie myślałaś o tym, co powiedzą ludzie. A co powiem ja — to cię nie interesowało.
Skierowała się do sypialni, wyciągnęła wcześniej spakowaną torbę. Marek zastąpił jej drogę:
— Stań! Nigdzie nie idziesz!
— Odsuń się — głos Haliny stał się twardy jak stal. — Rozwodzę się z tobą. I choćby nie próbuj grozić — mam nagrania twoich gróźb i dowody zdrad. Myślisz, iż twoim wspólnikom spodoba się skandal?
Marek zbladł. Nigdy nie widziała go tak zdezorientowanego.
— Ty… blefujesz.
— Sprawdź — Halina się uśmiechnęła. — Dwadzieścia osiem lat milczałam. Zbierałam po trochu wszystko, co ukrywałeś. MyślałeśPrzez okno wpadał ciepły wiosenny wiatr, niosąc zapach bzu i nadzieję na nowe początki.