Nie zabrałam dziecka z sierocińca. Wzięłam obcą babcię z domu starców i nie żałuję.

newsempire24.com 3 dni temu

Nie wzięłam dziecka z domu dziecka. Zabrałam obcą babcię z domu opieki — i nie żałuję

Kiedy słyszysz, iż ktoś adoptował dziecko, większość ludzi kiwa z uznaniem, chwali, wzrusza się. To szlachetne, dobre, wyciskające łzy. A co, jeżeli powiem, iż zrobiłam coś podobnego, ale zupełnie innego? Nie pojechałam do domu dziecka — poszłam do domu opieki. I zabrałam stamtąd obcą babcię. Nie swoją, nie krewną. Kompletnie obcą, zapomnianą przez wszystkich. I choćby nie masz pojęcia, ile osób pokręciło potem palcem przy skroni.

— Oszalałaś? Teraz każdemu ciężko, sama masz dzieci, a tu jeszcze babcię do domu przyprowadzasz? — mniej więcej tak brzmiała reakcja większości. choćby przyjaciółki nie pochwaliły. choćby sąsiadka, z którą piłyśmy herbatę na ławce, zmarszczyła brwi.

Ale mnie to nie obchodziło. Bo wiedziałam, iż postępuję dobrze.

Wcześniej żyłyśmy we cztery — ja, moje dwie córki i moja mama. Żyłyśmy zgodnie, dbając o siebie. Ale osiem miesięcy temu mama odeszła. To był cios, który do dziś dźwięczy mi w piersi. Pustka w domu, w duszy, w sercu. Pusta poduszka na kanapie, cisza w kuchni rano, gdzie wcześniej słychać było jej głos… Zostałyśmy we trzy, jakby osierocone.

Minęły miesiące. Ból trochę zelżał, ale uczucie straty — nie. I pewnego dnia, budząc się, zrozumiałam: ja i dziewczynki mamy dom, mamy ciepło, mamy ręce i serce. A gdzieś tam ktoś siedzi sam, w czterech ścianach, i nikomu niepotrzebny. Dlaczego nie podzielić się ciepłem z kimś, kto na nie czeka?

Ciotkę Zosię znałam od dzieciństwa. To była mama mojego szkolnego kolegi, Jacka. Wesoła, czuła kobieta, która częstowała nas drożdżówkami i śmiała się jak dziewczynka. Ale z Jackiem coś się stało — przed trzydziestką zaczął pić. Nałogowo, bez opamiętania. A potem… zabrał matce mieszkanie, sprzedał, przepił, a sam zniknął. A Zosia trafiła do domu opieki.

Czasem z córkami ją odwiedzałyśmy. Przywoziłyśmy owoce, ciastka, domowy barszcz w słoiku. Wciąż się uśmiechała, ale w jej oczach był coś nie do zniesienia — samotność i wstyd. I wtedy wiedziałam — nie zostawię jej tam. Porozmawiałyśmy w domu. Starsza córka od razu się zgodziła, a młodsza, czteroletnia Hania, wykrzyknęła z radością: „Znowu będziemy miały babcię!”

Ale musiałabyś zobaczyć, jak Zosia się rozpłakała, gdy zaproponowałam, by zamieszkała z nami. Ściskała moją dłoń i nie mogła powstrzymać łez. A gdy zabierałyśmy ją z domu opieki, była jak dziecko — z jedną torbą, drżącymi rękami i taką wdzięcznością w oczach, iż aż gardło mi się ścisnęło.

Teraz mieszkamy razem już prawie dwa miesiące. I wiesz, sama się dziwię, ile sił ma ta starsza pani. Codziennie rano wstaje pierwsza, piecze racuchy, gotuje kompot, sprząta. Jakby odżyła. Śmiejemy się z córkami, iż babcia Zosia to nasz żywy silniczek. Bawi się z Hanią, opowiada bajki, robi na drutach rękawiczki, szyje sukienki lalkom. Dom znowu jest pełen ciepła.

Nie jestem żadną wybawicielką, nie. Nie chciałam z tego robić bohaterstwa. Po prostu zrozumiałam — gdy tracisz kogoś bliskiego, wydaje ci się, iż już nikogo nie będzie. Ale to nieprawda. Dobro wraca. A jeżeli na świecie zabrakło jednej babci, która robiła twoje ulubione placki, może warto dać dom innej, zapomnianej?

Tak, nie wzięłam dziecka z domu dziecka. Ale uratowałam babcię od zapomnienia. I może w tym jest nie mniej miłości.

Idź do oryginalnego materiału